Krzysztof Niewrzęda – Moja berlińska mitologia cz.II

Przygotowania trwały kilka tygodni. Chodziło przede wszystkim o to by zgromadzić jak największą ilość pieniędzy, na dobry początek. Moi kumple postanowili więc sprzedać wszystkie swoje płyty. Ale nie było to takie proste. Czas mijał, a pieniędzy wciąż brakowało. Sytuacja komplikowała się zatem. No i w akcie całkowitej desperacji mój przyjaciel zdecydował się sięgnąć do wazonu, który stał na dnie szafy jego ojca.

Nie były to dobre czasy na wpłacanie pieniędzy do banków. Nawet dolarów. A właściwie – przede wszystkim dolarów. Ten kto posiadał dolary był bowiem podejrzany. Złotówki zaś traciły permanentnie na wartości. Za najlepszą lokatę uchodziły więc złote łańcuszki, pierścionki i kolczyki, które przetrzymywano w domach i sprzedawano w miarę potrzeby. Takie łańcuszki i pierścionki ojciec mojego przyjaciela zbierał od lat i przechowywał w wazonie. Jego hobby rozwinęło się szczególnie od czasu, gdy zaczął pływać jako kapitan na zagranicznych statkach. W tym czasie wypełnił w połowie całkiem pokaźny wazon. Spora garść jego zawartości całkowicie rozwiązywała problemy moich kolegów. A że pan kapitan był w rejsie, sprawa nie mogła się przedwcześnie wydać. Trochę nachodziliśmy się co prawda, żeby sprzedać to złoto. No bo, nie wyglądałoby to najlepiej, gdybyśmy jednemu jubilerowi zaoferowali garść łańcuszków. Ale sprzedaliśmy wszystko bez problemów. Później moi kumple zamienili złotówki na zachodnie marki u cinkciarza przy Pewexie, a ja stałem w obstawie. Od łańcuszka do łańcuszka uzbierało się ponad dwa tysiące marek. Mogliśmy zatem pozwolić sobie nawet na trwające przez tydzień pożegnanie. Butelka wódki w knajpie kosztowała bowiem wówczas markę albo najwyżej dwie. Przesiadywaliśmy więc w najdroższych restauracjach, piliśmy najdroższe wódki i paliliśmy Chesterfieldy. A jak piliśmy piwo na ławce, to tylko z puszek, co umiejscawiało nas na najwyższych szczeblach społecznej drabiny. Wtedy bowiem w puszkach można było kupić jedynie piwo zachodnie, które sprzedawano wyłącznie w Pewexie i to za twardą walutę. W normalnych sklepach, w puszkach można było kupić jedynie jakiś pasztet, z którym zostałem, gdy moi koledzy znaleźli się w Berlinie Zachodnim.

Ten pasztet okazał się trudniejszy do przełknięcia niż mi się wydawało. Szczególnie wtedy, gdy godzinami tłumaczyłem wszystko zapłakanej matce mojego przyjaciela. Z ulgą odetchnąłem więc gdy wrócił. Już po czterech dniach. Dowiedział się bowiem, że dziewczyna jego kolegi jest w ciąży. Nie bardzo więc mógł z nimi cokolwiek planować. Pomógł im tylko zainstalować się w jakimś obozie dla uchodźców, zostawił wszystkie pieniądze i wrócił. No i opowiadał. O tym, że nie wiedzieli co ze sobą zrobić, gdzie pójść, gdzie przenocować i że pierwszą noc spędzili na dworcu ZOO. Ten dworzec ZOO wystarczał mi za wszystko. Bo legenda jaką obrósł, była już przecież w Polsce znana dzięki wspomnieniom „dzieci z dworca ZOO”, które drukowało jakieś studenckie czasopismo. A my czytaliśmy je, żeby poznawać życie narkomanów bez zażywania narkotyków.

Mojemu przyjacielowi trudno było wyjaśnić swoją decyzję rodzicom. Zarówno tę o wyjeździe, jak i o powrocie. Przede wszystkim ojcu. Ale w końcu jakoś mu się to udało. Na tyle skutecznie, że ojciec poparł jego zamiar wyjazdu na stałe i dał mu nawet na ten cel pieniądze. W tym czasie, coraz bardziej mu zazdrościłem. Szczególnie, gdy opowiadał o swoich wrażeniach z pierwszego pobytu w Berlinie. Bo w jego opowieściach dworzec ZOO nie był jednak główną atrakcją. Był nią Kudamm. Kolorowy, pełen reklam i sklepów, pełen najdroższych samochodów i fajnie ubranych „szmul”. Ten Kudamm stał się dla mnie symbolem Zachodu. Wyobrażałem sobie, że po Kudammie jeżdżą tylko mercedesy, rolls-royce, ferrari i porsche, i że chodniki są tam zimą podgrzewane. Słyszałem bowiem od kogoś, że w dużych miastach na Zachodzie nie zgarnia się śniegu, tylko się go rozpuszcza. Też chciałem pojechać na Kudamm. Umówiłem się nawet z moim kumplem, że po kilku miesiącach, jak tylko otrzymam paszport, przyjadę do niego i on pomoże mi urządzić się jakoś w Berlinie. Jeszcze raz potwierdził to, gdy żegnaliśmy się podczas imprezy, którą zorganizował, na dwa dni przed planowanym wyjazdem, dla wszystkich swoich znajomych. Było to jednak 12 grudnia 1981 roku. Zanim zdążyliśmy wrócić po imprezie do domów, wprowadzony więc został stan wojenny. No i nikt już z Polski nie mógł wyjechać. Przestaliśmy zatem gadać o Kudammie i zajęliśmy się udawaniem bohaterów. Staraliśmy się wpisać w martyrologiczną historię naszego kraju. Wydawało się nam, że zostaniemy takim pokoleniem, jak pokolenie warszawskich powstańców. A to coraz bardziej nas hartowało. Jak na prawdziwych bojowców przystało, zaczęliśmy gustować w prostych robotniczych trunkach i papierosach marki Popularne. I nie tęskniliśmy ani za enerdowskimi wermutami, ani za piwem z puszki. Mieliśmy swoją partyzantkę. Już nawet do nas strzelano. Co prawda nie z ostrej amunicji tylko z kul kauczukowych i wyrzutni świec dymnych. Ale jednak. Wypalone w kurtkach dziury, poparzenia i pobicia przy użyciu pałek przysłanych w ramach braterskiej pomocy z NRD… To było coś. Zastanawialiśmy się nawet nad użyciem butelek z benzyną. A zatem jak powstańcy. Nie mieliśmy tylko pseudonimów. Czytaliśmy natomiast podziemną prasę, jak prawdziwi konspiratorzy. No i chodziliśmy na Msze za Ojczyznę i na zadymy, żeby “Za Wolność Waszą i Naszą” porzucać kamieniami w ZOMO-wców, skoro nie zdecydowaliśmy się na butelki z benzyną, i pokrzyczeć: SO-LI-DARNOŚĆ! oraz EM-O! – GE-STA-PO!. I z pewnością nie uwierzylibyśmy, że w tym samym okresie nasi rówieśnicy w Berlinie Zachodnim, obrzucali kamieniami swoją demokratyczną policję, wykrzykując pod jej adresem: ZO-MO! ZO-MO!

Berlin odżył dla mnie dopiero, gdy na początku 1989 roku wyjeżdżałem z Polski. Jazda pociągiem okazała się bowiem podróżą w dwóch przeciwnych kierunkach. W stronę tego czego znać nie mogłem i jednocześnie w stronę nie przywoływanych od dawna wspomnień. Odświeżył je jeszcze specyficzny zapach anyżu na dworcu Lichtenberg, gdzie musiałem się przesiąść. Prawie zapomniane, czerwone automaty na peronach, tak jak kiedyś wypełnione były mieszanką orzechów i rodzynek, i potwornie twardą enerdowską “kałgumą”. Wrzuciłem jakieś drobne do jednego z tych automatów, żeby sobie przypomnieć jak ta “kałguma” smakuje. I chociaż wiedziałem, że po kilku minutach zacznie boleć mnie szczęka, żułem ją. Trochę jak “magdalenkę”.

Po raz pierwszy “kałgumę” dostałem mając osiem lat, gdy przyjechałem z mamą do rodziny mojego ojca. Mieszkali właśnie w dzielnicy Lichtenberg. We własnym domu. A może nadal tam mieszkają? Ten dom należał przecież do nich od przed-wojny, nie musieli go zatem nikomu oddawać po zjednoczeniu Niemiec. Rodzina ta wywodziła się od siostry mojej babki, która w latach dwudziestych wyjechała z Polski do pracy i poślubiwszy Niemca, została w Berlinie. Nas gościła jej córka – Agnes. Mieszkała wraz z mężem i dorosłym synem – Yorkiem. Spędziliśmy wtedy u nich ponad dwa tygodnie.

“Kałguma” nie przypadła mi do gustu – jak pamiętam – bo przyzwyczajony byłem do gum zachodnich. Rozdawali je marynarze – znajomi moich rodziców i synowie marynarzy, czyli moi znajomi. Nie smakowały mi również śniadania – wysuszone ciasto z kawą zbożową. Za to bardzo dobre były pieczone mięsa i brukselka przygotowywana przez ciotkę Agnes, którą z racji wieku chciałem nazywać babcią. Ona jednak obstawała przy ciotce.

Z tamtego pobytu w Berlinie doskonale zapamiętałem jeszcze dwa wydarzenia kulinarne: zupę gulaszową – jedzoną po całym dniu zwiedzania ogrodu zoologicznego i zimne piure ziemniaczane z majonezem, podane do zimnych kotletów schabowych w Sanssouci. Mama uznała to danie za straszliwą profanację, w zestawieniu z pałacowym przepychem. Ale mnie takie piure smakowało – na tyle, że gdy nieco podrosłem, sam zacząłem w podobny sposób przyrządzać ziemniaki do zimnych schabowych.

Zwierzęta w klatkach i rokokowe wnętrza nie przeważyły zatem nad moimi gastronomicznymi zainteresowaniami, skoro tyle uwagi poświęciłem temu, co jadłem na obu wycieczkach. Choć muszę przyznać, że oczekiwania miałem spore. Niestety, zima spowodowała, że zwierząt nie mogłem podziwiać na wybiegach i największe wrażenie w trakcie pobytu w ZOO zrobił na mnie nieprzyjemny zapach. Wybaczyłem go słoniom, hipopotamom oraz małpom, lecz już nie lwom i psu dingo, po którym w ogóle spodziewałem się zbyt wiele. Podobnie zresztą rozczarował mnie niedźwiedź polarny. Może nawet bardziej. Bo nie dość, że śmierdział, to był jeszcze do tego stopnia brudny, że aż szary. Gdzież mu było porównywać się z tymi, z powieści Jamesa Oliviera Curwooda, na podstawie których zbudowałem sobie wyobrażenie świata dalekiej północy. Tak, jak wyobrażenie świata Indian na podstawie powieści Karola Maya. Co było dosyć absurdalne, zważywszy, że autor Winnetou nigdy nie widział Indianina. A jednak Karol May wydawał mi się bardziej wiarygodny niż Curwood. Przede wszystkim dlatego, że gumowi Indianie, zamknięci w rezerwatach berlińskich sklepów z zabawkami, wyglądali dokładnie tak, jak opisał ich Karol May. Wielokrotnie udało mi się namówić mamę na kupno kilku wojowników i w końcu do Szczecina wróciłem z całym szczepem. Ale nim do tego doszło, mieszkaliśmy u ciotki Agnes i chociażby – jedliśmy te zimne ziemniaki z majonezem w Sanssouci, które bardziej mnie znudziło, niż zainteresowało.

Siedziba pruskiego króla wydała mi się nieznośna. W miejsce dowodów rycerskiego męstwa, w zamku Fryderyka Wielkiego zobaczyłem bowiem jakieś “babskie” fascynacje. I chociaż wiedziałem już, że właśnie on zainicjował rozbiory Polski, całkowicie straciłem wobec niego respekt. Wydawało mi się, że musiał być potwornie fircykowaty, skoro mieszkał w takich wnętrzach. Przekonanie to towarzyszyło mi zresztą jeszcze przez wiele lat i nie zmienił go sam Jan Świderski, wcielając się w postać króla w Fryderyku Wielkim. Ale zwiedzając Sanssouci przede wszystkim nie mogłem pojąć, dlaczego taki laluś został przez Niemców uznany za Wielkiego. Tym bardziej że zachwycałem się Krzyżakami Sienkiewicza i kilka miesięcy wcześniej byłem na Wawelu. Chociaż szczerze mówiąc również później, mimo iż Krzyżakami już się nie zachwycałem, trudno mi było zrozumieć, jak Fryderykowi II mógł jednocześnie imponować Ludwik XIV i Ludwik XV. Jak w ogóle rokoko mogło iść w parze z oświeceniem? Jak tworzenie z Prus europejskiego mocarstwa, współgrało z kabotyńskimi zachowaniami jego władcy? Ale nie wiedziałem jeszcze, że Prusy i kabotyńskie postawy stanowiły swoistą całość. Miało to długą tradycję, podtrzymywaną zarówno przez władców, jak i podwładnych. Na tyle skutecznie, iż na wiele dziesięcioleci stała się ona tradycją ogólno-niemiecką. O fenomenie tym pisał między innymi znany aktor Schauspielhaus Heinz Ullstein. Wyrażając swoją opinię o państwie rządzonym przez cesarza Wilhelma II zanotował: “Próby zatuszowania ciężkich kompleksów niższości przez przesadnie napuszone zachowanie i tryumfowanie na całkowicie niewłaściwym miejscu, należą do skrzywień charakteru narodu niemieckiego, w ten właśnie sposób reprezentowanego przez Wilhelma. (…) Ani naród ani on sam nie byli wolni od cech parweniuszowskich, znamiennych dla tych, którzy przeżyli zbyt szybki awans.” I wiele tłumaczy tu sposób, dzięki któremu do tego awansu doszło. Został on bowiem zapoczątkowany auto-koronacją pruskiego księcia-elektora. W 1701 roku, w Królewcu, nałożył on sobie bowiem koronę własnymi rękoma, samozwańczo mianując się królem. A tego rodzaju efekciarstwo towarzyszyło przecież jeszcze również nazistom. Począwszy od Führera, któremu wtórowali inni bonzowie. Na ich tle szczególnie wyróżniał się jednak Hermann Göring – ostatni pruski premier. Sami Niemcy nazwali go przecież Klamoten-Hermann.

Przezłocony, rozbuchany i pretensjonalny w swym wyrazie pałac Fryderyka Wielkiego nie jest więc dysonansem w pruskiej kompozycji. Tak samo, jak okalający go park z chińskimi pawilonami i nienaturalnie wystrzyżonymi krzewami. Najpotworniejszy barok w ostatecznym kształcie. Przerost formy nad wszystkim, co powinno ją ograniczać. Ale te rokokowe sympatie bardzo się przysłużyły Fryderykowi. Stały się doskonałym pretekstem do późniejszego wybielania poprzez estetyzację tak jego, jak i Prus w ogóle. To jednak, że król ten fascynował się, w pewnym sensie, sztuką i filozofią, w żadnej mierze nie złagodziło jego militarystycznych zapędów. I mimo iż dzisiaj postrzega się go jako grywającego na flecie przyjaciela Woltera, był on wciąż prowadzącym wojny władcą – siłą wcielającym sąsiednie ziemie do swojego kraju.

Na szczęście Berlin nie kończył się na Sanssouci. Zresztą Sanssouci wcale nie należy do Berlina. Ale ja dowiedziałem się o tym dopiero kilka lat później, przy okazji wycieczki podporządkowanej politycznej indoktrynacji i szerzeniu przyjaźni polsko-radzieckiej. Miało to miejsce na tle pałacu myśliwskiego, w którym odbywała się Konferencja Poczdamska. W Berlinie natomiast największą atrakcją okazało się dla mnie Muzeum Historii Naturalnej. Zobaczyłem tam ogromny szkielet dinozaura o wysokości kilkunastu metrów i zrekonstruowane prehistoryczne gady oraz ssaki. I wszystko to zrobiło na mnie porażające wrażenie. Byłem tak zachwycony, iż postanowiłem zostać archeologiem. Chociaż chciałem być również stolarzem. Mąż ciotki Agnes, zainteresował mnie bowiem swoim warsztatem. Wieczorami schodziłem z nim do piwnicy i przyglądałem się, jak ciął i strugał deski, jak wiercił w nich i wycinał otwory lub toczył kołki. Podobało mi się to. Polubiłem zapach drewna i gładkość desek. Jeszcze bardziej, gdy sam mogłem kilka razy pomachać strugiem. I przywiązałem się do tego wujka. Nie mając już ani jednego dziadka, z niego sobie takiego dziadka stworzyłem. Nie wiem co prawda, jak się z nim porozumiewałem, lecz jakoś mi się to udawało. A może bardziej udawało się jemu? Trochę z tego, co mówił, tłumaczyła mi mama. Przynajmniej starała się, ponieważ pamiętała niemiecki z dzieciństwa. Ale ja nie mogłem zbyt wiele przekazać temu mojemu nowemu dziadkowi. Bo chociaż mama dużo rozumiała, niewiele mówiła. Wynikało to z jej dawnego lęku.

Pod koniec wojny, kiedy moja mama nie była jeszcze żadną mamą tylko niedużą dziewczynką, Grudziądz, w którym mieszkała wraz ze swoimi rodzicami, przechodził z rąk do rąk. Niemcy to się wycofywali, to wracali. Rosjanie świętowali już prawie zdobycie miasta, po czym nagle uciekali. Ukrywający się w schronach i  w piwnicach ludzie, kazali więc swoim dzieciom mówić albo tylko po polsku albo wyłącznie po niemiecku. W zależności od tego, jakie wojska przejmowały miasto. Nikt nie miał zamiaru narazić się jednym bądź drugim. Wszyscy chcieli przecież doczekać ostatecznego zakończenia wojny. Ale gdy wreszcie do tego doszło; gdy bez obaw można było rozmawiać po polsku, moja mama nie mogła wydobyć z siebie ani jednego słowa. Nie mogła nic powiedzieć, chociaż bardzo chciała. I trwało to dość długo. Tydzień może dwa. Więc gdy w końcu odezwała się, mówiła już wyłącznie po polsku. Jakby się bała, że ponownie stanie się niemową, jeśli tylko powie coś po niemiecku. I właśnie dopiero, gdy mieszkaliśmy u ciotki Agnes, po tak wielu latach, po raz pierwszy próbowała przywołać dawne umiejętności. Nie mogłem więc za bardzo na nią liczyć w kontaktach z moim nowym dziadkiem. Ale i tak były one niezwykle serdeczne. Szczególnie po tym, jak po raz drugi zabrał mnie do Muzeum Historii Naturalnej. To jeszcze bardziej wzmocniło moje zainteresowania archeologią. Co prawda, w dwa lata po wizycie u ciotki, zwiedzając berlińskie Muzeum Pergamonu, straciłem sympatię do dinozaurów, ale nie zrezygnowałem z wykopalisk. Zafascynowałem się bowiem historią starożytną. Wypełniony wiadomościami z greckiej i rzymskiej mitologii, zakochany w Parandowskim i wszystkich opisanych przez niego bogach, wolałem oglądać antyczne rzeźby niż szkielety prehistorycznych gadów. I sprawiało mi to tak dużą radość, jakby spełniło się marzenie mojego życia. Patrząc na poświęcony Zeusowi i Atenie ołtarz oraz bramę z rynku w Milecie, wierzyłem, że w przyszłości zostanę nowym Schliemannem. Chciałem znaleźć jeszcze jeden Skarb Priama lub odkryć jakąś nową Troję. Nic innego nie wchodziło w rachubę. Chociaż właśnie wtedy osiągałem coraz lepsze wyniki w pływaniu. Ale wiedziałem przecież, że kariera pływaków nie trwa wiecznie. Z archeologii nic jednak nie wyszło. Zostało tylko pewne oczarowanie starożytnością. A o moim dawnym zainteresowaniu dinozaurami może świadczyć tylko to, że nie wyszedłem z kina podczas projekcji Jurassic Park Steven’a Spielberga.

Ale nie tylko dinozaury i nowy dziadek zdobyli moją sympatię podczas pobytu u ciotki Agnes. Wtedy poznałem bowiem jeszcze jej wnuczkę – Ivon.  Raz w tygodniu odwiedzała swojego ojca. Na co dzień mieszkała zaś ze swoją matką w Berlinie Zachodnim. Była o rok starsza ode mnie. Od razu ją polubiłem. I szybko przerodziło się to w jedyną w moim życiu miłość do Niemki. Ja zresztą też przypadłem jej chyba do gustu, ponieważ na pożegnanie sprezentowała mi swoją ulubioną ośmiornicę z włóczki. Razem z mamą i Yorkiem pojechaliśmy wtedy jego wartburgiem, odwieźć Ivon do przejścia granicznego na dworcu przy Friedrichstraße. Dla mnie była to spora atrakcja, ponieważ nie jechałem jeszcze takim samochodem. Kilka lat wcześniej podobnym autem przewiózł mnie Zbigniew Zając. Jako najlepszy kolarz torowy w klubie prowadzonym przez mojego ojca (a właściwie najlepszy kolarz torowy w Polsce), mógł sobie pozwolić na wartburga. Po pierwsze jednak – ledwo pamiętałem, że coś takiego miało miejsce, po drugie zaś – samochód ojca Ivon był wartburgiem kombi. Mogłem go więc uznać za kolejny model do kolekcji samochodów, którymi jechałem. A to było bardzo ważne z punktu widzenia podwórkowej społeczności. Lecz pożegnanie z Ivon okazało się ważniejsze.

Następnego dnia poszedłem z mamą pod Bramę Brandenburską, żeby zobaczyć, co za nią jest i jak wygląda ta część Berlina, w której mieszkała Ivon. Niestety, poza stojącymi przed budowlą żołnierzami i lśniącą gdzieś w oddali małą figurką na cokole, nie zobaczyłem nic. I wtedy mama zaproponowała, żebyśmy poszli na wieżę telewizyjną. I poszliśmy, a właściwie wjechaliśmy windą. Tak szybko, że miałem wrażenie, iż mój żołądek nie mógł za mną nadążyć. Ale warto było przeżyć tę drobną niedogodność. Przekonałem się o tym w kawiarni na górze. Siedząc przy stoliku i jedząc najprawdopodobniej jabłecznik, bo innych ciastek nigdy nie lubiłem, patrzyłem na zmieniającą się, wskutek obrotu kopuły, panoramę za szybą. I próbowałem jak najdalej przeniknąć mglistą przestrzeń i jak najwięcej zapamiętać. Widziałem w oddali złotą figurkę na kolumnie i znak Mercedesa na jednym z wieżowców i wstążkę Muru. I myślałem o tym, czy z tej wieży można zobaczyć dom Ivon.

Oprócz ośmiornicy, Ivon podarowała mi puste pudełka po zachodnich papierosach, które wyprosiła od swojego ojca. Odkryliśmy je w szafie, bawiąc się w chowanego. Nie wiem po co York zbierał te opakowania. Leżały jakby zapomniane, wrzucone na najwyższą półkę i na dół, między kartony z butami. Może zostawił je dlatego, że były prezentem od Ivon? Bo ona za każdym razem przynosiła mu paczkę takich lepszych papierosów. W każdym bądź razie, w szafie walały się najróżniejsze opakowania. Wiele z nich znałem. Przede wszystkim te, które wisiały na słomiankach u moich kolegów. Wiele jednak widziałem po raz pierwszy. Byłem więc ogromnie szczęśliwy, ponieważ wiedziałem, że będę miał zbiory, jak żaden z moich kumpli. Co prawda, gdy wracaliśmy do Szczecina, o mało nie straciłem całej zdobyczy. Enerdowski celnik strasznie się bowiem zdziwił, widząc dwie torby wypchane pudełkami po papierosach i chciał mi je zabrać. Mama nie potrafiła mu wytłumaczyć w czym rzecz i groziło nam już nawet wyrzucenie z pociągu, ponieważ podejrzewając nas o przemyt celnik postanowił sprawdzić, czy czegoś nie ukryliśmy w tych pudełkach. Nie przypuszczał chyba, że można przewozić – jakby nie było – śmieci. Dopiero polscy celnicy przyszli nam z pomocą. Z pewnością dobrze rozumieli potrzebę obcowania takich jak ja chłopców z ładnymi opakowaniami. Może nawet sami mieli synów w moim wieku i też znosili im pudełka po papierosach, które wypalali w ramach łapówek. Dzięki temu i oni, i ich synowie mogli mieć wrażenie, że wcale nie są tak bardzo oddaleni od Zachodu. Substytuty dobrobytu – w siermiężnej peerelowskiej rzeczywistości na początku lat siedemdziesiątych – stwarzały bowiem taką iluzję. A ta wpływała na samopoczucie, zarówno dorosłych jak i ich dzieci, dużo lepiej niż wiara w ogłupiającą funkcję konsumpcji. Prawdopodobnie dlatego w latach osiemdziesiątych, w co drugiej polskiej łazience, wystawiano puste opakowania po zachodnich dezodorantach, kremach i proszkach, i butelki po zagranicznych szamponach, w które wlewano szampony krajowe. Bo atrapy luksusu pozwalały łudzić się, że łazienkowa codzienność charakteryzuje się wyższą jakością, niż codzienność czekająca za drzwiami. Poza tym atrapy te upowszechniały pragnienie korzystania z autentycznego luksusu. Nie były więc tak nieważne, jakby się wydawało. Można powiedzieć, że okazały się wręcz niebezpieczne dla władzy, wciąż nieudolnie proponującej równość społeczną, w miejsce pachnących jabłkami szamponów do włosów.

Ale enerdowski celnik nie był w stanie tak dogłębnie przeanalizować potrzeby posiadania pustych pudełek po papierosach. Zapewnienia jego polskich kolegów o niewinności mojego bagażu, całkowicie go uspokoiły. Przestał więc być podejrzliwy i z wymuszonym uśmiechem powiedział, używając mojego drugiego imienia: “Na Robert, alles in Ordnung”. A ja, znając, po tych kilkunastu dniach pobytu w Berlinie, na tyle język niemiecki by ucieszyć się, że wszystko jest w porządku, ucieszyłem się również, że mam takie drugie imię, które bez trudu mogą wypowiedzieć Niemcy. Było w tym, chyba jednak, trochę za dużo chęci dopasowania się. Od czasu kiedy mieszkam w Niemczech, drugiego imienia nie używam więc wcale. Lecz zanim doszło do tego postanowienia, po raz ostatni żując enerdowską “magdalenkę”, z Lichtenbergu pojechałem na Alexanderplatz.

Do odjazdu hamburskiego pociągu z dworca przy Friedrichstraße miałem jeszcze kilka godzin, które musiałem czymś wypełnić. Postanowiłem zatem powłóczyć się po tym Berlinie, który wkrótce nie miał już być stolicą Niemieckiej Republiki Demokratycznej, ponieważ Niemiecka Republika Demokratyczna chyliła się ku upadkowi. Nikt w Niemczech, co prawda, o tym nie wiedział, ale później wszyscy zachowywali się tak, jakby zawsze to wiedzieli. Potem usiadłem na ławce pod nieczynną fontanną w sąsiedztwie legendarnego już przecież Kaufhausu i przyglądałem się korzystającym z przepustki żołnierzom, pilnującym światowego pokoju. Jak na zamówienie przechadzali się obok mnie Francuzi w wysokich okrągłych czapkach i Amerykanie – czarnoskórzy i biali w furażerkach, a także należący do brytyjskiej armii Szkoci w autentycznych kraciastych spódnicach i czarnych beretach z czerwonymi pomponami. Jakby chcieli dać mi ostatnią szansę, żebym ich zapamiętał. Rosjan tylko nie było. Ale tych znałem przecież doskonale z Polski. A gdy znudziło mnie w końcu siedzenie przy fontannie, poszedłem do kawiarni, wydać marki z podobizną Marksa. Wypiłem kilka zielonych drinków, wypaliłem ostatnie – grube, mokre i potwornie śmierdzące – polskie papierosy, i poszedłem na dworzec. Tam mogłem jeszcze popatrzeć na owczarki wschodnioniemieckie przeszukujące pociąg, do którego miałem za chwilę wsiąść i odjechać po to, żeby po dwunastu latach spędzonych w Bremie zamieszkać w Berlinie, który nie miał już być ani Wschodnim ani Zachodnim. I to zamieszkać w Pankow – dawnej dzielnicy enerdowskich prominentów.

.

Krzysztof  Niewrzęda

.

Link do części pierwszej:

https://www.polskacanada.com/?p=480

.

niewrzeda fotoKrzysztof Niewrzęda (ur. w 1964 r. w Szczecinie) – poeta, prozaik i eseista. Finalista Nagrody Poetyckiej SILESIUS (2011) i Europejskiej Nagrody Literackiej (2009). Nominowany do Nagrody Mediów Publicznych COGITO (2008). Wydał tomy wierszy: „w poprzek” (1998), „poplątanie” (1999), „popłoch” (2000), „popołudnie” (2005), „popiół” (2012), powieść poetycką „Second life” (2010), zbiór esejów „Czas przeprowadzki” (2005) oraz powieści: „Poszukiwanie całości” (1999, 2009), „Wariant do sprawdzenia” (2007), „Zamęt” (2013). Publikował w licznych pismach literackich i społeczno-kulturalnych oraz antologiach w Polsce, a także w tłumaczeniach na języki obce m.in. w Chorwacji, Japonii, Francji, Niemczech i Ukrainie. Mieszka w Berlinie.

Subskrybcja
Powiadomienie
0 Komentarze
Inline Feedbacks
View all comments