Jan Tomkowski – Pensjonat

Prawie sto pokojów, a w nich wygody, jakich to zapomniane przez Boga i cesarza miasteczko nigdy nie widziało. Wygodne łóżka sprowadzone z Uppsali, łazienka w każdym numerze, gustowny stolik i biblioteczka, bo świat pragnie jeszcze czytać książki. Na ścianie obrazy, miniatury, akwarele, grafiki drugorzędnych wprawdzie artystów, lecz wszystko oryginalne, żadnych reprodukcji, żadnych kolorowych druków.

Zakład dietetyczny HEIMAT – w tej okolicy żaden mu nie dorówna, chyba że ktoś pojechałby dalej, lecz wtedy ekstracugiem. A właściwie po co, gdy wszystko jest na miejscu, w dodatku za rozsądną cenę. Na przykład dancing czynny aż do świtu – dla tych, co wschód słońca chcieliby powitać już na tarasie, z kieliszkiem szampana albo filiżanką kawy. Bar z kuchnią francuską i wegetariańską, potrawy smaczne i wykwintne, obsługa na najwyższym poziomie. Jadalnia w kolorze orzechowym, czytelnia w tonacji kremowej, pokoje biurowe w barwach ciemnej czekolady. Prasa z całego świata, tytuły włoskie i hiszpańskie z nieznacznym opóźnieniem, lecz prasa lokalna przybywa do Neustadt akuratnie, nikt nie narzeka. Sala teatralna w kolorze starego złota, bo przecież sztuka nade wszystko – któż zapomniałby o sztuce i cóż ważniejszego od sztuki? Jeszcze kilka lat i przyjeżdżać tu zaczną najlepsi aktorzy, może nawet – kto wie? – uda się wystawić kameralną operę, a tymczasem przez całe lato gra kwartet smyczkowy i zaraz po kolacji, przed zaśnięciem i zamiast wieczornego spaceru, cieszyć się można we wtorki i czwartki Schubertem.

Franz wolałby Schumanna, lecz taka muzyka nie wszystkim sprzyja. Z tych nut wydobywa się jakiś niepotrzebny zamęt, uczucie zawodu, starannie ukrywana rozpacz. A gdy grają Schuberta, to słychać co najwyżej melancholię kończącego się dnia, którego zresztą nikt nie żałuje i prawie już nie pamięta, bo tak mało dziś się zdarzyło. Może to i dobrze, bo nadchodzi rok 1933, jak zapewniają chiromanci, wyjątkowy. Choć jego symetria może zastanowić. Coś jakby cztery kwadraty i dwa trójkąty – tajemnicze znaki na niebie i na ziemi, na mundurach i skrzyniach, które wnosił ktoś na posterunek policji.

Tymczasem Franz śpi dobrze, zakłada do snu długą koszulę, a nawet szlafmycę. W sypialni jest chłodno, ale nie docierają tu żadne złe sny, nocne mary, przywidzenia. Nad ranem czeka wielki kubek jogurtu, wygodny leżak, zimą futrzany śpiwór, latem kraciasty koc. Felice pomyślała o wszystkim. Jak to dobrze, że któregoś dnia przestał się bać. Właściwie – dopiero w nocy, może jeszcze później. Przestał się bać i skoczył na głęboką wodę (przecież zawsze lubił chodzić na basen). Trzeba było tylko wyjechać z Berlina i dotrzeć tutaj, do miejsca urodzenia tej wspaniałej żony. Teraz upływa dzień za dniem i niczego nie żal, taki błogi spokój, że można go wziąć za wieczność. Interes rozwija się dobrze, przyszłość rysuje się nie najgorzej. Jeszcze parę lat, może pięć albo dziesięć. Co najmniej, bo może i trzydzieści albo więcej? Gdy człowiek nie marnuje swoich sił na walkę ze światem, czas płynie przyjaźnie i bez protestu przyjmujemy kolejne pożegnania.

I nikt nie wie już, gdzie leżą te pożółkłe zeszyty, rozproszone kartki, rękopisy budzące lęk u najodważniejszych czytelników. Może zresztą dawno ich już nie ma. Może gospodyni, która potrafi czytać tylko drukowane, dała je do zabawy swojej córce. Szkoda, że nie przypominają tych kolorowych pasków papieru, z których można splatać takie piękne gwiazdy na bożonarodzeniową choinkę! Te papiery są spłowiałe i pachną stęchlizną. Dziewczynka drze je najpierw na pół, a potem na ćwiartki. Składa umiejętnie, aż płaska stronica staje się trójwymiarową maleńką żaglówką. Wodowanie odbędzie się za chwilę, bo nie wyschły jeszcze kałuże po wczorajszym deszczu. I tak płyną w świat nieznane historie bohatera, który chciał dotrzeć do tajemniczego zamku. I jego młodszego brata, któremu wytoczono proces, choć jak powiadają, był niewinny.

To oczywiście niewiarygodne, lecz jeśli wierzyć teoriom fizyków, Felice jest tu i tam, wszystkie możliwości ludzkiego losu pojawiają się jednocześnie, choć starannie rozdzielone tysiącami lat świetlnych. Bo to, co nie mogło się zdarzyć tutaj, w zasięgu naszego nędznego wzroku, nie ogarniającego nawet Wszechświata, mogło zaistnieć na innej planecie, całkiem podobnej do naszej, choć mającej inną literaturę i inną hierarchię wartości, inne marzenia i zupełnie inne przyzwyczajenia.

Lecz kto myślałby teraz o kwantach, gdy pora zgasić światło?

Pora spać…

 

Jan Tomkowski

 

O autorze:

Screenshot 2015-03-21 15.32.13

Jan Tomkowski  (ur. 22 sierpnia 1954 w Łodzi), doktor habilitowany nauk humanistycznych, profesor historii literatury polskiej w Instytucie Badań Literackich Polskiej Akademii Nauk.

Subskrybcja
Powiadomienie
0 Komentarze
Inline Feedbacks
View all comments