Jan Tomkowski – Opowiadanie świąteczne

Screenshot 2015-12-20 09.17.39

Miałem głupi sen.

 

Znów szedłem przez miasto, dźwigając w przezroczystych siatkach książki Janusza. Musiałem iść główną ulicą, bo tak było najbezpieczniej – przynajmniej teoretycznie.

Po całym mieście uwijały się patrole wojskowe, tropiąc takich wariatów jak ja, którzy w torbach prócz bułek i kapusty nosili zakazaną literaturę.

Nie byłem wcale kolporterem ani drukarzem. Zabrałem te książki z mieszkania Janusza, bo jego żona, Basia, rozhisteryzowana i przerażona możliwą w każdej chwili rewizją, wciskała mi jak leci całą zawartość półek: Dzieła polskie Jana Kochanowskiego i Czarny polonez Wierzyńskiego, Opowiadania kołymskie Szałamowa i Azyl Faulknera, Główne nurty marksizmu Leszka Kołakowskiego i Listy Zygmunta Krasińskiego.

Jak mnie złapią, pomyślałem, zabiorą mnie do więzienia. A może jednak najpierw na komendę, chyba na ósme piętro, no bo na które?

Dojechałem szczęśliwie i nikt mnie nie zaczepił.

Pod moim domem od tygodnia chrzęścił czołg. Wielka góra żelastwa, którą miałem ochotę podpalić, ale zupełnie nie wiedziałem, skąd wziąć butelkę z benzyną. Jurek doradzał, by użyć nafty. Słuchał Wolnej Europy i Głosu Ameryki i może stamtąd, a może z Radia Tirana dowiedział się, że w nafcie trzeba umieścić zapalony knot i dopiero wtedy rzucić.

– Jak będziesz niezręczny – tłumaczył cierpliwie – to w najgorszym razie skończysz jak żywa pochodnia. Wcale niezły koniec.

– Aha – mówiłem, bo zawziąłem się jednak na czołg. Jeden z czołgistów zawziął się na mnie. Paskudny szczeniak, czerwony na twarzy. Kiedy tylko wracałem, kierował w moją stronę lufę pistoletu automatycznego i naśladował odgłos wystrzałów:

– Ta-ta-ta, ta-ta-ta.

Potem rozbawiony chował się do środka.

Wyobraziłem sobie, jak płonie żywcem, nie mogąc otworzyć zablokowanego włazu. Upiekłby się jak piskorz (skąd to porównanie, pamiętacie?). Ktoś obiecał mi bańkę nafty, ale na obietnicy się skończyło.

Rozłożyłem książki na stole i zacząłem czytać rozdział o Trockim.

Wtedy ktoś zapukał do drzwi.

Już mnie mają, pomyślałem. Zawsze wydawało mi się, że Basia to najgłupsza istota na świecie.

Chyba się nie omyliłem.

Drzwi wyglądały marnie. Można je było otworzyć jednym kopniakiem.

Wyszedłem naprzeciw przeznaczeniu: wojskowy patrol czy raczej cywile?

Na progu stał święty Mikołaj w stroju zawodowym, czerwona czapka, broda i tak dalej. Worka nie zauważyłem, może wszystko zdążył już rozdać.

Wcisnął się do środka nie czekając na zaproszenie.

– Czy byłeś grzeczny? – zapytał. – Bo inaczej z prezentu nici.

Co za głupi sen, pomyślałem, ale ciągle nie mogłem się obudzić.

Na stole leżały trzy torby z bibułą. Spryciarz udawał, że niczego nie zauważył.

– Choinki tu nie widzę – zaczął jakoś tak urzędowo, niezbyt przyjemnie.

– Postawię – powiedziałem speszony, bo spodziewałem się czegoś znacznie gorszego.

– A co chciałbyś dostać pod choinkę?

– Benzynę, naftę, a najlepiej granat ręczny albo pancerfaust.

– Chyba żartujesz. Takie zabawki do ciebie nie pasują.

Westchnąłem.

– No, to sprezentuj mi wolność.

– A będziesz grzeczny?

Tak jak przypuszczałem, wyciągnął jakieś papiery.

– Podpiszesz tu i tu.

– W żadnym wypadku. Nie podpiszę niczego.

– Jesteś nierozsądny. Może nie zdajesz sobie z tego sprawy, ale to my bronimy praworządności i demokracji. I do nas należeć będzie przyszłość. Podpiszesz i nikt złego słowa ci nie powie. Za jakiś czas zresztą wszystko się rozmyje, ludzie mają krótką pamięć.

– Nie podpiszę.

– Załatwimy ci druk tej nieprawomyślnej książeczki, którą trzymasz w bocznej szufladzie biurka, pod rachunkami za światło. Będziesz miał przyzwoite recenzje, a nawet dostaniesz zagraniczną nagrodę. Parę dolarów pozwoli ci wyjść z nędzy.

W zasięgu ręki miałem tłuczek do mięsa, ukryty pod kanapą. Broń prosta w użyciu, dobra jak każda inna.

Mikołaj bredził dalej:

– Wolność to najpiękniejszy prezent świąteczny. Nikt ci nie da lepszego.

Nie zdążyłem go uderzyć, a może wcale tego nie chciałem. Popchnąłem go w kierunku otwartego okna. Był lekki jak kukła, a pod strojem świętego Mikołaja miał wojskowy ruski szynel.

Wylecieliśmy obaj z trzeciego piętra i wtedy się obudziłem.

– Dlaczego się drzesz? – spytała Grażynka. – Wrzeszczysz jak gdyby coś cię bolało.

– Śnił mi się stan wojenny – powiedziałem.

Pokiwała głową ze zrozumieniem.

– To przez tego idiotę z telewizji, którego słuchałeś wieczorem. Moja mama obiecała, że jak go kiedyś w życiu spotka, to… No, nieważne zresztą. Mama pamięta, jak w stanie wojennym, tuż przed wigilią, stała w kolejce po chleb sześć godzin. Na wietrze i mrozie. Ten dobrze opłacany gnój ze szklanego okienka powinien spróbować czegoś podobnego, a dopiero potem wspominać o stanie wojennym.

Zastanowiłem się, bo jedna myśl nie dawała mi spokoju.

– Czy święty Mikołaj może być Rosjaninem? Słyszałem, że mieszka gdzie w Rovaniemi, w Finlandii.

– Właściwie – westchnęła Grażynka – to mieszkał gdzie indziej, na wzgórzu, które Finlandia musiała oddać ruskim po przegranej wojnie. Wtedy przeniósł się do Rovaniemi, ale na pewno tęskni do swojego miejsca urodzenia. Do kraju lat dziecinnych, jak mówi wieszcz.

– No tak, to by wszystko wyjaśniało.

Zacząłem się ubierać i rozglądać za śniadaniem.

Jan Tomkowski

.

O autorze:

Screenshot 2015-03-21 15.32.13

Jan Tomkowski (ur. 22 sierpnia 1954 w Łodzi), doktor habilitowany nauk humanistycznych, profesor historii literatury polskiej w Instytucie Badań Literackich Polskiej Akademii Nauk.

 

Subskrybcja
Powiadomienie
0 Komentarze
Inline Feedbacks
View all comments