Jan Tomkowski – Mój pamiętnik literacki [7]

pamiętnik literacki (7)

Oczywiście, że nie lubiłem Łodzi – z bardzo wielu powodów, o których pisałem wielokrotnie. No, ale ostatecznie tu się urodziłem, tu mieszkałem i tu miałem wielu przyjaciół, znajomych, kolegów. U schyłku PRL-u Wydawnictwo Łódzkie stało się naprawdę obiecującą firmą. Zamiast wznowień wątpliwych produkcji rozmaitych partyjnych literatów zaczęły pojawiać się publikacje, z którymi można było bez wstydu pokazać się w każdym większym mieście Polski. Drukowano nawet przekłady z zakresu współczesnej humanistyki i mocno skandalizujące powieści, na przykład „Motory” Zegadłowicza. Gdy czytałem w Bibliotece Uniwersyteckiej „Motory” jeszcze w wydaniu przedwojennym, troskliwa pani bibliotekarka kazała mi przynieść zaświadczenie od promotora, że ta okropnie demoralizująca książka jest mi naprawdę potrzebna!
Kolejki w Wydawnictwie Łódzkim były krótsze niż gdzie indziej, ale dobra passa nie mogła przecież trwać wiecznie. Miałem ochotę napisać coś krótkiego, eseistyczne ćwiczenie, w którym zdołałbym udowodnić, że o literaturze można mówić w sposób bardziej elegancki i mniej zawiły niż czynili to moi koledzy z Instytutu Badań Literackich. Oczywiście, miałem też ochotę sprowokować rozmaitych znawców, gorliwych czcicieli martwego kanonu literackiego zwanego klasyką.
Juliusz Verne, najbardziej poczytny pisarz świata, oczywiście w nim się nie mieścił. Przeniesiony w odpowiednim czasie do dziecinnego pokoiku, narzucany był młodym ludziom jako ich ulubiona, a w ostateczności szkolna lektura obowiązkowa. Zdaję sobie sprawę, że wielbiciele komiksów, powieści dla młodzieży i sensacyjnych broszur musieli autora „Tajemniczej wyspy” po prostu nie znosić. Miałem już wówczas wątpliwości, czy Verne, pisarz imponujący wiedzą o przyrodzie, historii, geografii i astronomii jest w ogóle pisarzem dla dzieci, a nawet dla młodzieży.
Verne jako pisarz dla dzieci w ogóle mnie nie interesował.
Kiedy byłem dzieckiem, traciłem czas na lekturę podręczników kwatermistrzostwa, albumów pokazujących rozwój broni pancernej i historię bitew morskich. Gardziłem wierszami i w ogóle nie brałem do ręki powieści!
No tak, przeczytałem pewnie „Tajemniczą wyspę”, bo akurat wpadła mi w ręce i „W osiemdziesiąt dni dookoła świata”, bo wymagano znajomości tej książki w szkole. Nie byłem żadnym miłośnikiem Verneʼa, jak przekonuje dziś hasło w Wikipedii. Pragnąłem czytać francuskiego pisarza w kontekście dokonań jego kolegów po piórze: Flauberta, Zoli, Huysmansa.
Czy mogłem być zrozumiany?
Przecież jeśli ktoś czytał Flauberta, to nie wypadało mu sięgać po książki Verneʼa, prawda? I na odwrót.
Zawsze miałem dziwaczne pomysły.
Przekonywałem, że Verne to przede wszystkim niepospolita wyobraźnia, osobliwa filozofia natury, apologia rozumu wbrew rozsądkowi, kapitalne opisy podróży, a zwłaszcza przygotowań do dalekiej wyprawy, wreszcie wzruszająca utopia Wyspy Lincolna. I jeszcze humor, a także kuchnia, której opis zainteresował nawet Francuzów (w specjalistycznym biuletynie ukazał się nawet przekład mojego eseju poświęconego kulinariom w książkach autora „Dzieci kapitana Granta”). Prawdziwym majstersztykiem był tekst poświęcony „Szkarłatnej wyspie” Bułhakowa, którego bohaterem był cenzor – zadbałem o to, by w tekście słowo „cenzor” nie padło ani razu! Cenzor czytał paszkwil na samego siebie i… chyba się nie domyślał, o czym mowa!
Ci, którzy kochają Verneʼa, wiedzą zapewne, że na świecie wydaje się go nieraz w bardzo luksusowych edycjach – sam miałem w ręku tom ozdobiony płatkami szczerego złota! Na to oczywiście mojego wydawcę nie byłoby stać, ale już ikonografia związana z bohaterami francuskiego pisarza jest powszechnie dostępna. Ilustracje z epoki, naprawdę wspaniałe, nie są chronione prawem autorskim i warto z nich skorzystać. Świat Verneʼa jest przecież taki kolorowy, o czym przypominają znaczki pocztowe, pocztówki, okładki książek i płyt.
Dlatego serce ścisnęło mi się, gdy Edward Kolbus przyniósł do szpitala, w którym leżałem akurat po operacji, pierwszy egzemplarz mojej książki zatytułowanej „Juliusz Verne – tajemnicza wyspa?”. Jakże nędznie wyglądało moje dzieło! Zaprojektowanie okładki nie zabrało pani grafik chyba więcej niż kwadrans, a poza okładką nie było dosłownie nic! Wydanie przypominało instrukcję odkurzacza albo regulamin ewakuacji na wypadek pożaru. Aż się dziwię, że ktoś chciał taką pozycję w ogóle kupić.
Chyba nikogo nie przekonałem swoim esejem, ani miłośników Verneʼa, ani jego przeciwników. Kiedy pisałem, nie miałem jeszcze świadomości, że popularny pisarz nie jest autorem wszystkich swoich powieści, bo niektóre z nich wyszły spod innego pióra. Bardzo chciałem poprawić kilka zdań w tekście, co udało się uczynić w drugim wydaniu.
Nie udało mi się natomiast przekonać pewnego sceptyka, że kapitan Nemo miał być początkowo Polakiem i zatapiać rosyjskie okręty. Drugie wydanie książki wyszło w momencie, gdy Polaków (przynajmniej niektórych) przekonano już, że są narodem tak ohydnym, że nie zasługują na żadne wyróżnienie. Nigdy nie mogą być bohaterami, bo przecież zajmują się wyłącznie tępieniem mniejszości narodowych.
Mój krytyk określił więc zawarta w książce informację jako „wishful thinking”, że niby bezpodstawnie usiłuję dowartościowywać Polaków, powodowany oczywiście szowinizmem. A gdy wskazałem nieukowi odpowiednie partie w listach Verneʼa i poświęconych pisarzowi monografiach, odparł, że przecież… nie zna francuskiego.
Nic dodać, nic ująć.

.

Jan Tomkowski

.

O autorze:

Screenshot 2015-03-21 15.32.13

Jan Tomkowski  (ur. 22 sierpnia 1954 w Łodzi), doktor habilitowany nauk humanistycznych, profesor historii literatury polskiej w Instytucie Badań Literackich Polskiej Akademii Nauk.

Subskrybcja
Powiadomienie
0 Komentarze
Inline Feedbacks
View all comments