Jan Tomkowski – Mój pamiętnik literacki [6]

literacki (7)

Pytano mnie często, co znaczy tytuł mojej pierwszej powieści – pierwszej opublikowanej, ale i pierwszej napisanej. „Ragadon”.
Co znaczy? Sam nie wiem.
Ja to słowo po prostu usłyszałem. Może chciałem złożyć hołd Célineʼowi, choć jego powieść „Rigodon” nie bardzo mi się podobała – w każdym razie daleko jej było do dwóch pierwszych, „Podróży do kresu nocy” i „Śmierci na kredyt”. Poza tym wszyscy wiedzą, co to „rigodon”, przynajmniej we Francji i na kursach tańca.
Co to „Ragadon” – nie wie nikt.
Usłyszałem te trzy sylaby w którymś śnie i od razu wiedziałem, że staną się tytułem mojej powieści, która od samego początku nosiła taki właśnie tytuł i innego nigdy nie miała, bo mieć rzecz jasna nie mogła.
Nie byłem dobrym rzecznikiem własnego dzieła, nie umiałem nikogo przekonać do jego wartości, a próbując wyjaśniać sens i treść, pogrążałem się jeszcze bardziej. Pisarz nigdy nie powinien tego robić, lecz oczywiście każdy chce wiedzieć w jednym zdaniu „o czym to jest” – o miłości czy raczej o polityce, no i dla kobiet czy dla mężczyzn, a może w ogóle dla pensjonarek albo dla dzieci?
To jest powieść o szkole, mówiłem. I wszyscy wiedzieli od razu, że naśladuję Gombrowicza, no bo przecież każdy wie, że przed autorem „Ferdydurke” nikt o szkole nie pisał. Jak to nikt, pytałem. A Sabowski, a Gomulicki, a Żeromski, a Berent?
Ludzie w ogóle czytają bardzo mało, a już do myślenia o tym, co kiedyś czytali, rzadko dają się namówić. Zanim otworzyli moją powieść, już wiedzieli, że jestem epigonem Gombrowicza. Nie pomagała argumentacja, że przecież Gombrowicz nigdy nie chodził do szkoły wymyślonej przez komunistów i w ogóle jej nie znał.
Szkoła to szkoła.
Ja tymczasem – zajmując się po amatorsku snami – zauważyłem pewną dziwną prawidłowość. Do dziś jestem przekonany, że każdy człowiek, choć oczywiście śnią mu się rozmaite rzeczy, obdarzony został jednym snem, od którego nigdy się już nie uwolni i który będzie śnić do końca życia. Absolwentom szkoły przedwojennej śniła się przeważnie wojna, zaś tym, co zetknęli się z edukacją już po wojnie – szkoła. Wiele razy budziłem się zlany zimnym potem w samym środku przygotowań do rozpoczętej akurat klasówki. W snach dostawałem bólów brzucha z powodu nieodrobionej pracy domowej, zapomnianej plasteliny, źle przygotowanej ściągi. Ktoś znów przypominał mi, że jestem nikim i jeśli nie będę zachowywał się jak należy, postawią mnie do kąta co najmniej na czterdzieści osiem godzin albo i na dłużej.
Szkoła jest świetną metaforą systemu totalitarnego, z czego Gombrowicz może i zdawał sobie sprawę, lecz przecież dla tego zręcznego gracza totalitaryzm nie był nigdy najważniejszym życiowym problemem. Pamiętam, że Włochy Mussoliniego chyba nawet mu się podobały. Zajmował się zupełnie czym innym, zgłębiając skomplikowane relacje międzyludzkie i ustanawiając swój kościół bez Boga. A to, co napisał o szkole, może nie jest warte jednego rozdziału „Syzyfowych prac”?
Wyobraziłem sobie szkołę jako system doskonałej inwigilacji, w którym uczniowie i nauczyciele odgrywają rozmaite role, trudne do zidentyfikowania, nieprzeniknione, tajemnicze. Toczy się tu jakaś batalia, może nawet ukryta wojna, najbardziej absurdalna plotka obarcza odpowiedzialnością albinosów, czyli istoty przybyłe z innej planety, zgodnie z zasadami magii. Oczywiście, wymyślałem też zadania dla cenzury – zbyt trudne, jak się okazało. Nikt nie zwrócił uwagi na osobnika z pałą w pudełku po daktylach grającego w piłkę ręczną. (opisałem w ten sposób sekretarza POP, którego podejrzewałem o współpracę z SB na uczelni) Może powinienem napisać jaśniej, że był to działacz Polskiego Związku Piłki Ręcznej (moi najstarsi rodacy pamiętają, że takiej organizacji nigdy w Polsce nie było i wiedzą, dlaczego). Scena rozrzucania ulotek w 1985 roku nie wzbudziła zastrzeżeń! Cenzura puściła nawet bełkotliwą wypowiedź pijanego ruskiego sołdata – po prostu nikt nie wiedział, o co chodzi!
Jeśli chodzi o mnie, zawsze uwielbiałem filmy i książki, w których w ogóle nie wiadomo, o co chodzi. Po projekcji albo po lekturze pozostajemy dalej w mroku niewiedzy, a przecież coś nas kusi, by do owej zagadkowej, czasem chaotycznej rzeczywistości dzieła sztuki mimo wszystko powrócić.
Zapewne odniósłbym znacznie większy sukces, opowiadając wszystko po kolei, lecz ja trzydzieści lat temu nie wierzyłem już w sens tradycyjnej narracji. Sklejałem zupełnie nie pasujące do siebie epizody, zaskakiwałem czytelnika, rozbijałem jego przyzwyczajenia, nie pozwalałem mu na chwilę odpoczynku ani tak modne dziś przerzucanie (zauważyliście, z jaką szybkością przemierzają dzisiejsi młodzi ludzie te ogromne wodniste czytadła?).
W moim życiu pojawił się Edward Kolbus, redaktor ówczesnego Wydawnictwa Łódzkiego. Fragment mojej powieści opublikował w zapomnianym almanachu „Łam”, natomiast w edycji książkowej chciał drukować całość.
Wahałem się.
Możliwości wielkich nie miałem, to prawda. Z drugiej strony – zaczynać karierę jako pisarz regionalny? W PRL to mógł być wyrok na całe życie.
W Łodzi się urodziłem i mieszkałem przez wiele lat, tu skończyłem studia, ale nigdy nie dostałem etatowej pracy. A poza tym – szczerze Łodzi nie lubiłem.
Sprawę rozstrzygnął mój przyjaciel – Aleksander Nawarecki. Powiedział mniej więcej tak: w Łodzi zadebiutował Jarosław Marek Rymkiewicz i wcale mu to nie zaszkodziło. W Łodzi zadebiutował również pisarz X (tu wymienił nazwisko miejscowego grafomana) i wcale mu to nie pomogło. Niech więc „Ragadon” rusza w świat, choćby i z Łodzi.
Okładka była koszmarna, książka rozsypywała się najdalej po tygodniu, za to nakład wydawał się imponujący: dziesięć tysięcy egzemplarzy!
Doczekałem się kilku recenzji, a najmądrzejszą, najbardziej przenikliwą, choć wcale nie bezkrytyczną napisała Agnieszka Dajbor, wówczas skromna dziennikarka katolickiego tygodnika „Zorza”. To, co się stało później z Agnieszką, można uznać za wielką stratę dla polskiej krytyki literackiej, dziś tak żałosnej.
Po latach niektórzy pamiętają jeszcze „Ragadona”. Całkiem niedawno przeczytałem, że znany mi tylko przelotnie Marian Kisiel, profesor z Katowic, określił moją powieść jako „znakomitą”. Oczywiście, że to opinia odosobniona, ale byłem naprawdę wzruszony.
Mój adres mailowy też zaczyna się od słowa „ragadon” – bardzo to praktyczne, bo nie muszę wysilać się tak jak mój kolega Kazik, który wybrał sobie internetowe imię Kazik 26666 (wcześniejsze liczby były już podobno zajęte).

.

Jan Tomkowski

.

O autorze:

Screenshot 2015-03-21 15.32.13

Jan Tomkowski  (ur. 22 sierpnia 1954 w Łodzi), doktor habilitowany nauk humanistycznych, profesor historii literatury polskiej w Instytucie Badań Literackich Polskiej Akademii Nauk.

Subskrybcja
Powiadomienie
0 Komentarze
Inline Feedbacks
View all comments