Jan Tomkowski – Małgosia

Wychowałem się w wielkim mieście, które słabo zorientowani w geografii Anglicy uznali za niezbyt duże, zaś przyzwyczajeni do innej skali demograficznej Chińczycy nawet za bardzo małe. Liczby są zresztą względne, chyba że chodzi o ich symboliczne znaczenie, na przykład fakt, iż czwórka zawsze ciążyć będzie ku materialnej rzeczywistości, a trójka szybować do góry, by odnaleźć nieistniejącego boga.

Przemierzając dobrze znajome ulice, nie dostrzegałem pokrywającego je nalotu tej samej ołowianej szarości. Nie zdawałem sobie sprawy, że istnieć może znacznie czystsza zieleń i błękit, a nawet czerwień, oglądana podczas pierwszomajowych pochodów i oficjalnych uroczystości, nabrać może w innych warunkach zupełnie nowych odcieni. Przeniesiony podczas wakacji na wieś, do rajskiego ogrodu, musiałem wszystko odkrywać na nowo. Zachwycały mnie nawet zbutwiałe deski szopy, krzywy płot prowadził do mrocznego labiryntu, w którym próbowałem odnaleźć wyjście w postaci furtki pozbawionej zawiasów. Ogród i sad obiecywały jakieś nieziemskie rozkosze, a więc gotów byłem nazywać każdą roślinę zupełnie nowym imieniem, obdarzając ją pełniejszym życiem, a może i świadomością, odmienną wprawdzie od ludzkiej czy zwierzęcej, ale równie złożoną i nieprzeniknioną.

Znałem tę opowieść z pierwszych lekcji religii, odbywanych pod kierunkiem ekscentrycznej katechetki, która już wtedy musiała zapoznać mnie z głównymi ideami gnozy. Zdaje mi się, że po latach pamiętam wszystko, co wówczas mówiła, wsączając w niebiański mit sekretne trucizny, zakłócając nieskazitelną symetrię dogmatu gorzkim zwątpieniem i niewiarą, a potem zastępując rozpacz i smutek dość prostacką perwersją, przed którą nie byłem w stanie się obronić.

Stałem więc teraz – oczarowany pięknem trwającej chwili, ale nieświadomy grożących mi niebezpieczeństw – stałem na rajskiej ziemi, wpatrzony w malarską kompozycję utworzoną wprawdzie spontanicznie, ale chyba tylko dla mnie, bo któż jeszcze mógł pretendować do roli obserwatora, kto potrafiłby się zachwycać formą i kolorem?

Wiedziałem, że obraz nie potrwa długo, więc musiałem zapamiętać jak najwięcej szczegółów: zielone plamy liści, tu i ówdzie seledynowe albo szmaragdowe, kolory pszczoły unoszącej się w powietrzu, nikłe zarysy ukrytych w trawie polnych kwiatów, różowa sukienka dziewczynki nadchodzącej akurat z wiklinowym koszyczkiem pełnym owoców – może jagód, malin albo borówek. Wcale nie myślałem wówczas o jedzeniu, bo oczywiście spotykając nieznajomą zastanawiałem się natychmiast, jakie zmiany wprowadzi w moim wakacyjnym życiu.

Pomyślałem, że ma na imię Ewa i nie wypełniając na razie treścią naszych wspólnych projektów, zacząłem układać zdania, którymi będę mógł się cieszyć w przyszłości. Byliśmy z Ewą nad potokiem. Muszę szybko jeść obiad, bo dziś przychodzi Ewa. Nie wiem, lecz zapytam Ewę, Wszystko zależy od Ewy. Brzmiało nadzwyczaj dobrze: Ewa, Ewie, Ewy. I tak dalej. Nadchodzące dni wydały mi się nagle pasmem nieustających przygód, początkiem historii, która unieważni wszystko, co dotąd przeżyłem. Chyba chciałem być naiwny, bo przecież bez nadmiernego ryzyka i związanego z nim zaufania wielka miłość i prawdziwa przyjaźń byłyby nie do pomyślenia.

Coś jednak psuło się od początku w mojej wizji – na przykład okazało się, że ma na imię Małgosia, co oczywiście każdy postronny obserwator uznałby za błahostkę. Każdy, ale nie ja, od dziecka rozkochany w kabalistycznych dociekaniach, obliczający na palcach symboliczną wartość imienia. Gdybym pisał książki o żyjących jeszcze ludziach, nigdy w życiu nie pozwoliłbym sobie na jakąkolwiek zmianę imienia czy nazwiska. Nie ugiąłbym się nawet pod presją bohaterów czy ich krewnych, również wówczas, gdyby grozili mi procesem o zniesławienie. Bo imię – tak jak ciało i dusza nieśmiertelna albo i nie – jest częścią naszego istnienia. Dopiero gdy pojawił się Adam wyposażony w prawo nadawania nazw i imion wszystkim stworzeniom, jakie zdołał ujrzeć, cienie roślin i zwierząt zaczęły pulsować życiem.

Sam nie wiedziałem, czy pragnąłem podobnej władzy, skoro wszystko zostało już nazwane parę tysięcy lat temu, na początku czasu, gdy ruszył pierwszy zegar słoneczny. Nie mogłem oczywiście zmieniać prawie niczego, ale w takiej sytuacji zawsze można pokazywać rzeczy z innej strony, w nowym oświetleniu i odmiennym kontekście. Chodziłbym z Małgosią po rajskim ogrodzie, zatrzymując się przy grządkach ogórków, wydobywając z cienia jakąś tajemniczą, przeoczoną przez innych ludzi istotę – elfa albo trolla. Kierowałbym jak Nabokov siatką na motyle, starając się mimo wszystko ocalić kruche życie czarnoskrzydłego admirała. Może zrobiłbym coś jeszcze, zbliżając nas do progu dorosłości, oddając się zakazanym zabawom na miękkim kocyku rozłożonym w wysokiej trawie?

Niestety, rola Adama została już przydzielona. Przeżywałem gorycz porażki odrzuconego aktora, który chciał zagrać Hamleta, a w ostateczności Horatia, gdy tymczasem zadowolić się musi rolą Gildensterna, którego tak łatwo pomylić z Rosenkrantzem i którego groteskową intrygę, a następnie śmierć widzowie przyjmują bez żalu.

We wszystkich znanych mi sytuacjach życiowych Jaś grał zawsze główne role, dopuszczając do zabawy Małgosię, zapatrzoną i zachwyconą każdym gestem starszego brata, wskazującego dziewczynce jej miejsce. Oczywiście, że to on był Adamem i to jemu przypadała teraz władza nad rajskim ogrodem. Piękny jak młody bóg, obdarzony oryginalnym cudzoziemskim nazwiskiem, od pierwszej chwili skojarzył mi się z Wotanem, którego czynów ani celów nigdy do końca nie zrozumiałem. Zresztą Jaś nie dopuszczał mnie do swoich tajemnic, nie chciał nawet uczestniczyć w grze, którą zaproponowałem, przynosząc dwie drewniane rakietki. Oddalił się szybko, może śledząc nas z pewnej odległości, a może lekceważąc niezgrabnych graczy, którymi w gruncie rzeczy byliśmy.

Szybko porzuciliśmy dziecinne ambicje, by zachować przyjęte powszechnie reguły gry zwanej niegdyś kometką. Przestaliśmy liczyć punkty i zwracać uwagę na celność uderzeń. Gdzieś głęboko w krzakach kryły się zagubione lotki, lecz nie zamierzaliśmy ich szukać. Rakiety posłużyły nam do polowania na bąki i osy, później zastępowały nam miecze i szpady, bo staczaliśmy prawdziwy szermierczy pojedynek, bez zwycięzcy rzecz jasna. Małgosia wyrzucała swoją rakietkę wysoko do góry, a ja śledziłem jej fryzurę, nieposłuszne włosy opadające gęstą grzywką na czoło.

Były jeszcze inne figury i rytuały, podejrzane emocje i nieznane wzruszenia, dzięki którym zrozumiałem raz na zawsze, że w rajskim ogrodzie, jak w teatrze rządzonym przez utrwalone od dawna towarzyskie układy, mogę przyjąć jedynie rolę kusiciela, demona, węża, podróżującego poprzez świat, by na własne oczy przekonać się, jak szczęśliwi mogą być inni. Odtąd zawsze już biegłem bez wytchnienia, starając się dogonić Małgosię, bez skutku oczywiście, bo nigdy nie nadążałem za rumakami Wotana, a niezręczne intrygi, które od czasu do czasu knułem, nie dawały mi żadnej nadziei.

Może powinienem raczej zostać w miejscu, jak radzili wielcy mistrzowie mądrości Wschodu?

Zostać w miejscu i czekać, aż kula ziemska spłynie do moich rąk, a Małgosia usiądzie obok mnie i powie coś, co oczywiście nigdy nie zostanie powiedziane.

Gdybym mógł uwierzyć w błyskotliwy paradoks, może przeżyłbym moje życie inaczej?

.

Jan Tomkowski 

 

O autorze:

Screenshot 2015-03-21 15.32.13

Jan Tomkowski  (ur. 22 sierpnia 1954 w Łodzi), doktor habilitowany nauk humanistycznych, profesor historii literatury polskiej w Instytucie Badań Literackich Polskiej Akademii Nauk.

Subskrybcja
Powiadomienie
0 Komentarze
Inline Feedbacks
View all comments