Jan Tomkowski – Biuro nieruchomości

Edward cieszył się ogromnym powodzeniem wśród kobiet, żenił się cztery czy pięć razy, miewał namiętne kochanki i cierpliwe narzeczone, więc nieustannie się przeprowadzał. Teraz też przygotowywał się do ślubu i wyjeżdżał na parę tygodni, a może i miesięcy. Chciał jak najszybciej sprzedać mieszkanie, załatwił już wszystko w biurze nieruchomości, lecz z pewnych oczywistych względów wolał nie powierzać właścicielce biura kluczy, przynajmniej dopóki nie zostanie sporządzony akt notarialny.

Zapisał adres na kartce wyrwanej z notesu, spoglądając na wyświetlacz komórki, co obudziło z miejsca moje podejrzenia. Dlaczego nie potrafił podać go z pamięci? Potem długo zastanawiał się, wyciągając pęk kluczy i odpinając właściwe. Wahał się przez chwilę, lecz potem wyjaśnił, że moja misja polega tylko na udostępnianiu mieszkania. Będę je pokazywać ewentualnym kontrahentom.

Z góry zaznaczyłem, że nie posprzątam, nie umyję okien i nie wytrzepię dywanów, o ile znajdują się jeszcze w opuszczonym lokalu. Miałem co najwyżej negocjować cenę, a umawiać się najlepiej wieczorami, gdy skąpe elektryczne oświetlenie kryje ewentualne braki wystawionego na sprzedaż mieszkania: trochę brudne ściany, nierówne podłogi, pęknięte szyby, zapuszczoną wannę i porysowaną umywalkę.

Sam nie przywiązywałem nigdy wielkiej wagi do czterech ścian, w których przyszło mi spędzać noc. W razie hałasu zwykle wychodziłem z domu, czasem wracając dopiero po kilku dniach. Nie dbałem o meble, początkowo mieszkając w zupełnie pustej przestrzeni. Rzeczy trzymałem w kartonach, zresztą po kolejnych przeprowadzkach miałem ich już coraz mniej. Sypiałem na materacu, o wiele wygodniejszym od rozmaitych wersalek i rozkładanych foteli. W kuchni centralne miejsce zajmował korkociąg i kolekcja zwykłych kieliszków.

Tak mieszkało wówczas wielu moich znajomych, lecz po upadku reżimu wszystko zaczęło się zmieniać: pojawili się pośrednicy oferujący do sprzedaży całkiem nowe mieszkania w blokach i apartamentowcach, nie gardzący jednak i najgorszymi ruderami. Wszystko zależało przecież od ceny i siły przekonywania.

Zmieniły się też wymagania, a magiczne słowo „remont” poruszało wyobraźnię w stopniu daleko większym niż „lokalizacja”, „cisza”, „dobre położenie”. Nie miałem o tym wszystkim pojęcia, łudziłem się tylko, że pod nieobecność Edwarda nikt nie zatelefonuje, że nie będę musiał walczyć z natrętami i właścicielką biura, o której prawie nic nie wiedziałem.

Niestety, już po trzech dniach obudził mnie pierwszy telefon. Wizja lokalna miała się odbyć za godzinę, ubierałem się pospiesznie, chyba nawet nie zdążyłem zerknąć do lustra przed wyjściem. Byłem na miejscu o czasie, odszukałem klucze i postanowiłem wejść do środka.

Mieszkanie nie było puste!

W kuchni przy piecu, wygrzewając się i chyba drzemiąc, siedziała staruszka, najzupełniej obojętna i milcząca. Początkowo wziąłem ją za bezdomną, bo ubrana była licho, w jakiś połatany fartuch i tandetną perkalową chusteczkę na głowie. Należała do tych istot, na których spojrzenie drugiej osoby nie robi już najmniejszego wrażenia. Była zamknięta niczym żółw w skorupie, nie przepuszczającej do wnętrza żadnych sygnałów z zewnątrz.

Pomyślałem, że wyjdzie sama, jeśli postraszę ją policją, chuliganami albo ochroniarzami. W ostateczności wystarczy dać parę złotych dozorcy, by wyprowadził ją z mieszkania pod pozorem załatwienia jakiejś sprawy.

I wtedy zauważyłem na kuchennym stole kolekcję dziwnych przedmiotów: aluminiowy garnuszek z mlekiem, lekarstwa, nadgryzione jabłko, rumianek w glinianym dzbanuszku. Na wieszaku w przedpokoju wisiał czarny płaszcz i kraciasty szalik. Podłogę ozdabiał stary chodnik, na parapetach kwitły pelargonie. To nie były rzeczy bezdomnej, która przy pomocy syna albo wnuka włamała się do cudzego gospodarstwa!

Ta kobieta od dawna tu mieszkała!

Od dawna, a może od zawsze?

Zabrzęczał dzwonek i w progu stanęła właścicielka biura nieruchomości, a za nią klient. Nie podobali mi się oboje, poczułem od razu nieodpartą ochotę wycofania się, zniknięcia, rozpłynięcia w powietrzu, a przynajmniej jak najszybszego zakończenia negocjacji.

– Babcia – zaczął klient wyglądający na szachraja – tego się nie spodziewałem.

– Babcię się wyprowadzi zaraz, jak tylko wpłaci pan zaliczkę – zapewniła właścicielka biura. – Nie takie rzeczy się robiło. Raz wyrzucałam jedenastu Wietnamczyków.

– Ale…

– Żadnego ale – zadecydowała właścicielka. – Pani już tu nie mieszka.

Staruszka obudziła się nagle i patrzyła na nas trochę nieprzytomnym wzrokiem. Być może miała wrażenie, że śni dalej. Pusty pokój nagle zaroił się od ludzi, klient próbował zrywać listwy podłogowe, badał gniazdka elektryczne, oglądał cieknący kran. Nic mu się nie podobało: ani widok z okna, ani piec kaflowy, ani sufit z plamą po zalaniu.

– Stan śmierci technologicznej – powtarzał. – Ja jestem inżynierem, wiem doskonale, co mówię.

Potem zaproponował obniżenie ceny. Zaproponował, a właściwie zażądał. Właścicielka biura z miejsca go poparła.

– Pan jest pełnomocnikiem – wskazała na mnie palcem. – Musi pan opuścić.

Wyraziłem wstępną zgodę, lecz wtedy zażądał kolejnych rabatów. Za popsutą spłuczkę, wątpliwą jakość parkietu i obluzowany karnisz. Zrozumiałem nagle, że mój daleki raczej znajomy Edward obarczył mnie zadaniem ponad siły, a jeśli je wykonam, to z całą pewnością nie zrobi dobrego interesu na sprzedaży mieszkania, nawet razem z babcią.

Nagle zdałem sobie sprawę, że oboje są w zmowie. Właścicielka biura otrzyma sutą prowizję od klienta, któremu sprzeda mieszkanie za bezcen. Co dziwniejsze, najbardziej interesował mnie w tej chwili los obojętnej na wszystko starej kobiety, patrzącej bezradnie w ścianę, przeżywającej może jakieś historie z przeszłości, o których zupełnie nic nie wiedziałem.

Stanowczym gestem zakończyłem rozmowę.

– Mam już inne oferty – skłamałem jak z nut.

– Jakie? – wrzasnęła właścicielka biura nieruchomości, gotowa skoczyć mi do gardła.

– To mieszkanie kupuje mój przyjaciel Henryk – powiedziałem, nawet nie licząc, że mi uwierzą. – Bogaty Amerykanin.

– To nie w porządku – jęknęła. – Jest umowa o prawie do pierwokupu.

– Dostanie pani wszystko – łagodziłem kłótnię. – Może nawet w dolarach?

Nie wiedziała, co odpowiedzieć, ale byłem już w drzwiach. Rzekomy klient trochę się ociągał, ale wypchnąłem go delikatnie za próg.

Potem zamknąłem drzwi.

Na dole widziałem, jak wsiedli oboje do srebrzystego audi. Oczywiście wracali razem, by przygotować nowy plan oblężenia. Działałem jak w transie.

Gdy samochód odjechał, wróciłem na górę.

Babcia nie zmieniła swojej pozycji, ledwie spojrzała na mnie, gdy wręczałem jej pęk kluczy. Potem zamknąłem drzwi na zatrzask.

Wiedziałem, że w najbliższych dniach muszę unikać odbierania telefonów.

Nie przypuszczałem nawet, że właścicielka biura nieruchomości nigdy więcej nie zadzwoni.

 

Jan Tomkowski

 

O autorze:

Screenshot 2015-03-21 15.32.13

Jan Tomkowski  (ur. 22 sierpnia 1954 w Łodzi), doktor habilitowany nauk humanistycznych, profesor historii literatury polskiej w Instytucie Badań Literackich Polskiej Akademii Nauk.

Subskrybcja
Powiadomienie
0 Komentarze
Inline Feedbacks
View all comments