Jan Tomkowski – Big Ben i Big Bang

To były piękne czasy, gdy humaniści musieli znać Einsteina, Heisenberga, a może i Nielsa Bohra. Wydawcy drukowali dzieła w rodzaju Matematyki popularnej, nie brakowało atlasów nieba i zbiorów zadań czy zagadek, które rozwiązywali nie tylko maturzyści i studenci.

Chodzę ciągle po księgarniach, a większość z nich to już księgarnie taniej książki (do innych zaglądam rzadko, bo nie dorobiłem się najmniejszego choćby banku czy innej równie dobrze prosperującej firmy). Pośród przecen znajduję mnóstwo pięknych albumów, opasłych biografii i powieściowych bestsellerów nawet sprzed dwóch czy trzech lat. Nie brakuje filozofii, psychologii, socjologii, słowników i podręczników do nauki języków obcych. Najmniej pozycji dotyczy nauki.

Czy to dlatego, że matematycy, fizycy i astronomowie rzadziej chwytają za pióro? Czy wydawnictwa nie chcą się z nimi zadawać? Czy może pozycji z zakresu nauk ścisłych i przyrodniczych wychodzi u nas stosunkowo mało?

Sam nie wiem, ale jako humanista ciągle odczuwam niedosyt, że wiem tak mało na temat genetyki, robotyki, astrofizyki, nanotechniki. Ach, ileż to pasjonujących dziedzin, ile fantastycznych zjawisk, o których nie uczono mnie w szkole. Pewnie moi nauczyciele też o nich nie słyszeli.

Rzucam się do komputera, przeglądam strony internetowe, czasem znajduję na półce bibliotecznej jakieś dzieło prezentujące najnowszy stan wiedzy. Zaczynam czytać i najdalej po kwadransie rezygnuję. Za dużo wzorów, za dużo nieznanych słów, za mało cierpliwości dla humanisty, który pożegnał się z całkami i różniczkami bez mała pół wieku temu! I mylą mu się ciągle mezony, leptony i nukleony. Cóż…

Potrzeba pozycji popularnych, napisanych najprostszym językiem, omawiających skomplikowane zagadnienia tak, jak pisze się sensacyjną powieść. Ostatecznie niech autor to i owo uprości, lecz niech nie nudzi, bo przecież ma do czynienia z ludźmi, którzy nie będą wprawdzie dokonywać odkryć i wynalazków, ale na miarę swoich możliwości i stopnia edukacji chcą mimo wszystko zrozumieć świat!

Wiem, że to niełatwe.

Przynajmniej u nas uczony zajmujący się tak zwaną „popularyzacją nauki” to od dawna ktoś gorszy, może nawet nieuczciwy, wkradający się na salony naukowe bocznymi drzwiami.

Czy rzeczywiście?

Tak sądzi nieraz otoczenie, o czym sam przekonałem się niegdyś na własnej skórze.

„Popularyzacja – to jest nic nie warte”, powiedział kiedyś o moich dwóch książkach pewien znakomity profesor, znawca polskiego antysemityzmu, słynący z wyjątkowo bełkotliwych wykładów.

I nie tylko powiedział, ale tak pokombinował, że pozbawił mnie nawet jednej pensji!

Może więc nie warto ryzykować? Może porozumienie między specjalistami a laikami jest niemożliwe?

Zobaczcie, jak mało uwagi poświęca nauce choćby telewizja. Tak, to prawda istnieją kanały dokumentalne, nawet przyrodnicze. Tyle, że stronią one od pokazywania tego, co trudne. Wybierają łatwą medialność. Lew zagryzający antylopę zawsze wydawać się będzie bardziej atrakcyjny niż naukowiec w laboratorium dokonujący eksperymentu, który za jakiś czas może zaciążyć na losach ludzkości. Pamiętamy dobrze wykrzywioną twarz Hawkinga na wózku inwalidzkim – a co pamiętamy jeszcze z jego koncepcji?

Może zresztą przesadzam? Może moi koledzy humaniści mają wszystko – jak to się dziś potocznie mówi – „pod kontrolą”? Może po pracy nad tekstami Mickiewicza obserwują asteroidy i konstruują jakieś przyjazne ludziom roboty? Może tylko ja czuję niedosyt i całkiem niepotrzebnie marudzę, zamiast wziąć się do tych koszmarnych wzorów? Tak czy inaczej, nie wypada mylić Homera z homarem, lecz warto także odróżniać Big Bena od Big Bangu!

.

Jan Tomkowski

O autorze:

Screenshot 2015-03-21 15.32.13

Jan Tomkowski  (ur. 22 sierpnia 1954 w Łodzi), doktor habilitowany nauk humanistycznych, profesor historii literatury polskiej w Instytucie Badań Literackich Polskiej Akademii Nauk.

.

Subskrybcja
Powiadomienie
0 Komentarze
Inline Feedbacks
View all comments