Grzegorz Kozyra – Sonny Rollins Quartet

Niezapomniane koncerty [7]

W niezwykłej książce Grzegorza Kozyry “Mój jazz”, muzyka, uznana kiedyś w totalitarnych krajach rządzonych przez komunistów za świadectwo degeneracji zachodniej kultury, jest tylko tłem do rozważań autora, powracającego, na falach emocji i z dystansem wyrafinowanego intelektualisty równocześnie, do heroicznych czasów studenckiej młodości, dramatów zmagania się z egzystencjalnymi wyzwaniami i cierpieniami miłości, której idealizm rozbijał się o banał i powierzchowność. Genialni muzycy jazzowi wprowadzali w świat pełen zagrożeń zaczarowane dźwięki swoich wirtuozowskich instrumentów, piękno i harmonię, umiejętność nazywania emocji i oswajania losu. Dmąc w ustniki i uderzając w swoje instrumenty dodawali sił do przetrwania i poszukiwania prawdziwej drogi. Bohater opowieści Kozyry podróżuje z nimi do najskrytszych zakątków wyobraźni, uczestniczy także w koncertach, które na zawsze przeszły do historii jazzu i kultury.

AR

.

 Sonny Rollins Quartet, Recorded Live at Café Montmartre, Copenhagen, Denmark (1968)

.

Utwory: Three Little Words, St. Thomas, Medley On Various Tunes, When Lights Are Low, Four, Naima, Sonnymoon For Two.

Zespół: Sonny Rollins – saksofon tenorowy, Kenny Drew – fortepian, Niels-Henning Orsted Pedersen – kontrabas, Albert “Tootie” Heath – perkusja.

 

Przyleciałem do Kopenhagi na kilka dni. Lato już tutaj w zasadzie się skończyło, chociaż jest początek września. Noce są zimne, a temperatura w dzień dochodzi do 18 stopni. Zimne powietrze morskie filtruje twoje płuca, zawsze jesteś zaskoczony świtem, a szczególnie wschodzącym słońcem, które radośnie wyłania się z nad horyzontu i ogrzewa twoją duszę. Warto żyć i pospacerować po krainie, w której narodziła się Mała Syrenka, Dziewczynka z zapałkami i Królowa lodu. Ale także Bojaźń i drżenie oraz Albo – albo, prekursora egzystencjalizmu Sörena Kierkegaarda, zwanego „Sokratesem Północy”.

 

Północ więc znów uzyskała przewagę nad Południem. Ciemność nad światłością. Śmierć na życiem. Smutek nad radością. Szukałem miejsc, w których żył autor Choroby na śmierć, smutny człowieczek z Christianii. Urodził się w 1813 roku w domu przy Nytorv. Dzisiaj można odczytać słowa na pamiątkowej tablicy, ale na fasadzie znajdującego się tutaj banku. To nie jest już ten dom. Odwiedziłem oczywiście cmentarz, gdzie jest pochowany, swoiste centrum muzealne, miejsce pochówku kilkudziesięciu znanych Duńczyków. Od Uniwersytetu Kopenhaskiego to niecałe 3 kilometry. Można iść spacerkiem i przeglądać się w witrynach sklepowych, można także dumać i rozmyślać tak jak ten wielki filozof, który za życia był w zasadzie nieznany. A dzisiaj? No cóż… można powiedzieć, że jest jednym z najczęściej cytowanych filozofów XIX-wiecznych.

 

 

Zawsze miałem dla niego olbrzymie uznanie. Czytałem jego dzieła z wypiekami na twarzy. Czasami graniczyło to z obłędem. Powracałem do jego słów i analizowałem w amoku. Byłbym się zatracił, gdyby nie esencja, która przecież wyprzedza egzystencję. Mój Drogi Sörenie, nie przyjechałem do Kopenhagi specjalnie dla Ciebie, ale dla jazzu, którego chyba byś nie polubił… Dzisiaj w Cafe Montmartre ma zagrać kwartet Sonny`ego Rollinsa, a więc posłuchamy muzyki improwizowanej, z lekka odlotowej, w klimatach hardbopowych, ulubionych w ostatnim czasie przez wielu krytyków.

 

Jeszcze przez chwilę rozmyślam o filozofie. Był chyba zagubionym wędrowcem w świecie, który go nie polubił. Działał trochę przeciwko sobie, ostatnie siódme dziecko starego ojca i bogobojnej matki. Ponad 150 lat mija od jego urodzin, a on jakby się nie starzeje. Wyrasta ponad miasto i państwo… może byłby dzisiaj hipisem i anarchistą? W Danii, tak jak w całej Europie, studenci protestują od maja, lato było jeszcze bardziej gorące niż w ubiegłym roku, kiedy w Stanach narodził się ruch dzieci – kwiatów. Komuny rosły w siłę. Dziewczęta oddawały się komu popadnie. „Miłość i pokój”, „Pokój i miłość”. Piękna słowa, które mają wymiar egzystencjalny. A tutaj są filozofią życia, wprowadzoną i kultywowaną; ekshibicjonistycznym nakazem, permanentną wojną prowadzoną z państwem.

 

Dramatem życia hipisów jest jednak zniewolenie. Wolność tak bardzo szukana przez młodych ludzi w pewnym momencie przestaje być rozumiana i szanowana. Nie można tłumaczyć wszystkiego złem wypływającym z rodziny, kościoła, rządzących, kapitalizmu itd. To uproszczenie, daleko idące zniewolenie mas. Bo ruch masowy, tzw. hipisów nie odnajduje już niczego poza sobą. „Bądźmy razem, kochajmy się, odrzućmy wszelkie zakazy… buntujmy się dla buntu”. Ja to widziałem na co dzień w Ameryce. I cooo? Widzę to teraz w Europie, nawet w Kopenhadze, gdzie rodzą się pierwsze komuny, a Christiania jest tak zaśmiecona, że nie da się po niej poruszać. Wszędzie można spotkać leżące pary albo długowłosych młodzieńców oferujących „twarde” narkotyki. Gdzie kończy się zniewolenie, a zaczyna wolność? Kto to wie?… Młodym ludziom bliżej do niewoli instynktów i przemocy nad sobą niż do wolności, która polega na prawdzie.

Zaśmiecony pejzaż Europy staje się nie do zniesienia. Ja, który tak lubię wolność, nie rozumiem młodych ludzi. Może jestem przewrażliwiony, ale pamięć o tych wszystkich wystąpieniach, protestach, buntach, budzi we mnie złe wspomnienia. Nawet w Europie Wschodniej młodzież wychodzi na ulice, co ma oczywiście swoje zalety. Ale przeciw komu jest ten bunt? Czy przeciwko reżimowi? A może jest po prostu sympatycznym poparciem dla młodzieży Zachodu? Jak to oceniają tam za żelazną kurtyną? Oczywiście krytykują… Bo twierdzą, że młodzież swawoli, młodzież odrzuca dobro socjalizmu, młodzież popiera buntowników, nie jest więc odpowiedzialna.

 

Dobrze, że wiem, skąd mi się wziął, ten stan… jestem sam. I już podążam do Cafe Montmartre, miejsca w Kopenhadze znanego każdemu miłośnikowi jazzu. Kto tu nie występował? Dexter Gordon, Cecil Taylor, Chat Baker, Roland Kirk, Ben Webster, Coleman Hawkins, Bud Powell i nie tylko oni nawiedzili ten przybytek w środku Kopenhagi. Nie rzucający się w oczy, mały klub niedaleko Rosenborg Castle, mogący pomieścić może 60 – 70 osób, zachował klimat uroczych miejsc w Nowym Jorku, i może dlatego gromadził elitę światowego jazzu.

 

Sonny Rollins był w dobrej formie. Choć od trzech lat nie nagrywał płyt studyjnych, przede wszystkim koncertował w Europie, przed przerwą nagrał kilka świetnych longplayów: Now`s the Time, The Standard Sonny Rollins, There Will Never Be Another You, głównie ze znanymi melodiami, także swoich przyjaciół Johna Coltrane`a czy Theloniousa Monka. Tego się także spodziewałem w Kopenhadze. Posłyszeć, jak brzmią wielkie standardy w wykonaniu mistrza od saksofonu.

 

W Cafe Montmartre zaczyna się robić zgiełk. Przychodzą pierwsi ludzie. Niestety, sala szybko się napełnia. Nie ma miejsc. Siedzę na zewnątrz, mało widzę. I trochę się denerwuję. Kiedy Rollins śpiewnie rozpoczyna Three Little Words Ruby`ego i Kalmara, wiem już, że będziemy słuchać standardów. A o to właśnie chodzi. Wybuchowa improwizacja z różnymi odnośnikami trwa nieustająco przez trzydzieści minut. Zapatrzony jestem trochę w Rollinsa, bo on w zasadzie potrafi wszystko. Taka gra instrumentalna wywodzi się z dalekiej Afryki, nie przestaje mnie ona fascynować od kilku lat. A Rollins po długich, mozolnych ćwiczeniach doprowadził do perfekcji improwizację. Przemierza więc skale, łamie konwenanse i gra, wciąż gra… Mógłby pobrzmiewać sam ze sobą na sam… nie zważać na inne instrumenty. Pod tym względem nie ma chyba muzyka, który by mu dorównał. Kenny Drew czeka długo na swoją rolę, odgrywa ją trochę przygaszony. Nie do końca wiemy, czy dlatego, że tak muzycy się umówili. Powiedzmy, że Rollins chce grać, że chce chodzić po scenie. A być może dla niego idealnym rozwiązaniem jest tropienie dźwięków, wychwalenie rytmu, mieszanie wszelkich harmonii.

 

Kolejne trzy utwory, krótkie i szybkie, będą przygrywką to utworu Four Milesa Davisa z 1953 roku, z okresu gdy ten mistrz trąbki grał z Horacem Silverem oraz Artem Blakeyem. Rollins znów zmusza widownię do ciągłej uwagi, wpatrywania się w jego sylwetkę krążącą po sali w nadziei, że może jednak zaprzestanie tej niesamowitej improwizacji, kusząco naiwnej czasami i magicznej w innych tonacjach. Gdybym miał dzisiaj już teraz dać komukolwiek szansę grać z Sonnym to jedyny, który przychodzi mi do głowy, jest Coleman Hawkins.

Nigdy ich nie słyszałem na koncercie, a mogłoby to być wydarzenie epokowe. Rollins gra kolejną minutę, wzrusza słuchaczy jakąś nostalgiczną pieśnią gospel, by po chwili mimochodem przeskoczyć w calipso, w której to muzyce się lubuje. Za chwilę improwizują po kolei pianista, kontrabasista i perkusja wybijająca rytmy prawie afrykańskie. Four zachwycił wszystkich. Brawa wybuchają co i rusz, zwłaszcza po solowym rytmicznym graniu Heatha.

 

Co dalej? Co zagra absolutny mistrz? Co go powstrzyma? Pierwsze dźwięki od razu rozpoznaję. To oczywiście Naima Johna Coltrane`a, utwór poświęcony jego pierwszej żonie. Piękna ballada z płyty Giant Steps. Rollins podbudowany projektem standardowym i wykonujący wszystkie tematy w tempie oszałamiającym, tym razem skupiony, gra wolno i raczej mało swobodnie. Widownia to wyczuwa. Nie przeszkadza więc w improwizacji niespiesznej, powściągliwej, ale jakże krystalicznej w tonacji. Kenny Drew wykonuje błyskotliwe solo na fortepianie, ściszone, prawie bez użycia pedałów.

 

Sonnymoon for Two to już popis wirtuoza saksofonu. Znów zaczyna się szaleńcza pogoń, bo w końcu utwór jest typowym bluesem na ¾. Melodia jest prosta, więc można naprawdę poszaleć i improwizować w różnych harmoniach i prześlizgiwać się po skalach. Ornette Coleman wykonywał kompozycję Rollinsa jako standard, który da się okiełznać we free music. I wyszło to genialnie, naprawdę w awangardowym sosie. Tutaj w Kopenhadze Rollins szybko zrozumiał, że widownia chce na chwilę zapomnieć o swoich problemach i muzyk przekrzykuje sekcję, jego saksofon rozgadany, wrzaskliwy odmierza kroki, bierze co i rusz oddech, by po chwili szczebiotać jak przekupka na targu. Kenny Drew się śmieje, ale czeka na swoją kolej. Muzyka nie milknie ani na chwilę. Perkusista jeszcze raz spróbuje poszaleć przy bębnach i będzie to doskonały moment do oklasków po prawie dwóch godzinach grania.

Zaspokoiłem swoją ciekawość i wiem już, że Rollins nie potrzebuje reklamy. Dzisiaj to wszystkim udowodnił. Zagra jeszcze na bis, tym razem bez pianisty. Wsłuchuję się w melodię wielkiego standardu On Green Dolphin Street Kapera i Washingtona, przemierzam wraz z muzykami ulice Chicago i chciałbym już zapomnieć o Kopenhadze i Europie, ale jak to bywa we snach, nie udaje się tego zrobić. Spędzę jeszcze kilka nocy z Rollinsem, ale już tylko z jego płytami, które oczywiście leżą blisko mego łóżka. Mogę wyciągnąć rękę, wcisnąć klawisz i słuchać tego rozdygotanego mistrza z dalekiego Nowego Jorku.

 

Grzegorz Kozyra

.Jazzhus Montrmartre photo By Soeren.b.c .

……

Książka

“Mój Jazz”

już się ukazała

 .

……

O autorze:Screenshot 2015-04-29 00.31.42

Grzegorz Kozyra: eseista, poeta, dziennikarz. Autor czterech tomów eseistycznych: W CZASIE NIEDOKOŃCZONYM (2005), DUCH SŁOWIAŃSKI (2009), CIEŃ I MAGNOLIE (2013), PODRÓŻE Z ORFEUSZEM (2016).

.

 

 .

Subskrybcja
Powiadomienie
0 Komentarze
Inline Feedbacks
View all comments