Grzegorz Kozyra – Miles Davis

Niezapomniane koncerty [9]

W niezwykłej książce Grzegorza Kozyry “Mój jazz”, muzyka, uznana kiedyś w totalitarnych krajach rządzonych przez komunistów za świadectwo degeneracji zachodniej kultury, jest tylko tłem do rozważań autora, powracającego, na falach emocji i z dystansem wyrafinowanego intelektualisty równocześnie, do heroicznych czasów studenckiej młodości, dramatów zmagania się z egzystencjalnymi wyzwaniami i cierpieniami miłości, której idealizm rozbijał się o banał i powierzchowność. Genialni muzycy jazzowi wprowadzali w świat pełen zagrożeń zaczarowane dźwięki swoich wirtuozowskich instrumentów, piękno i harmonię, umiejętność nazywania emocji i oswajania losu. Dmąc w ustniki i uderzając w swoje instrumenty dodawali sił do przetrwania i poszukiwania prawdziwej drogi. Bohater opowieści Kozyry podróżuje z nimi do najskrytszych zakątków wyobraźni, uczestniczy także w koncertach, które na zawsze przeszły do historii jazzu i kultury.

AR

.

 

.

Miles Davis Live at the Plugged Nickel (1965)

 

Utwory: First Set: If I Were A Bell, Stella By Starlight, Walkin’, I Fall In Love Too Easily, The Theme, Second Set: My Funny Valentine, Four, When I Fall In Love, Agitation, Round About Midnight, Milestones, The Theme.

Zespół: Miles Davis – trąbka, Wayne Shorter – saksofon tenorowy, Herbie Hancock – fortepian, Ron Carter – kontrabas, Tony Williams – perkusja.

 

W Chicago jestem od kilku dni. Ale nie spotkałem jeszcze żadnego Polaka. Włóczę się po Starym Mieście. Lubię te klimaty. Oglądałem kiedyś zdjęcia Chicago z lat 50. XIX wieku. Mieścina mała, ale wspaniałe były te drewniane chatki, które miały w sobie coś niezwykłego. Przypominały trochę mój świat dzieciństwa, polskie mazowieckie wioski z połowy XX wieku. Dzisiaj Chicago jest innym miastem. Delikatnie mówiąc – metropolią zachodniego świata. Zniknęło stare urokliwe Old Town. Co tu było kiedyś? Dzielnica założona przez niemieckich emigrantów w połowie XIX wieku. Przybywali tutaj cały rodzinami, tak jak my Polacy pod koniec tego samego wieku, tylko że my zamieszkiwaliśmy inne rejony Chicago. Miasto się szybko rozrastało.

 

Po wielkim pożarze w 1871 roku, który zniszczył Chicago prawie całkowicie, zaangażowano kilku wybitnych architektów i zbudowali oni miasto od nowa. Powstawały bardzo szybko budynki z kamieni i cegły oraz nowoczesne dzielnice. Tam także stawiano pierwsze w Stanach Zjednoczonych wieżowce. Czy ktoś normalny wyobrażał sobie wtedy budynek 50-piętrowy? The Home Insurance Building, wysoki na 42 metry, był najwyższym wieżowcem nie tylko w Chicago, ale w USA i na całym świecie. Kapitalne zjawisko architektoniczne, ale po co ten wyścig i dlaczego ludzie stwierdzili, że im wyżej, tym lepiej, naprawdę nie wiem.

 

Chodzę więc po Starym Mieście, rozmyślam o dawnej historii i nic mnie nie obchodzi nowoczesność. Szukam klubów jazzowych, w którym mógłbym posłuchać dobrej muzyki, a w zasadzie szukam jednego klubu – nazywa się Plugged Nickel i powstał raptem trzy lata temu. W okolicy kręci się mnóstwo Portorykańczyków, którzy podobnie jak Niemcy w połowie XIX wieku, zasiedlają te tereny całymi rodzinami. Są mili, sympatyczni, odnoszą się do ciebie z wielką estymą, zapraszają do swoich sklepików… chyba jest im tu dobrze.

 

Kiedy dowiedziałem się, że w klubie niejakiego Michaela Pierpaoli występują tacy mistrzowie instrumentów jak John Coltrane, Art Blakey, Thelonious Monk, Buddy Rich, Count Basie a w grudniu ma wystąpić Kwintet Davisa, spakowałem walizkę i przybyłem z Nowego Jorku tak szybko, jak tylko mogłem. Klub z zewnątrz nie jest okazały. W środku może pomieścić raptem 200 osób, ale jest przytulnie i urokliwie. Scena, na której występują muzycy, prezentuje się całkiem nieźle. A może to tylko wrażenie? Widzę, że stoi na niej fortepian i gotowe do gry kontrabas i perkusja. Co mnie bardzo dziwi, stoją także magnetofony, co oznacza, że koncert będzie nagrywany. Jeszcze na chwilę wychodzę na zewnątrz, oczekując na gwiazdy jazzu, chcąc trochę posmakować atmosfery Chicago. Miasto przebogate, jakże prawdziwe amerykańskie, tygiel narodowości i kolorów. A także smaków, impresji, wrażeń. Nawet kręcąc się po knajpach, nie dostrzegałem tutaj takiego pośpiechu jak w Nowym Jorku. 

.

W Chicago urodziła się Kim Novak, jedna z piękniejszych aktorek, jakie pojawiły się na ekranie w ostatnich latach. Cudownie zagrała w Zawrocie głowy Alfreda Hitchocka, szczerze mówiąc to jeden z moich ulubionych filmów mistrza suspensu. Tutaj działał słynny Al Capone, i największy talent muzyczny ostatnich lat… tak, tak – pianista Herbie Hancock. Może on namówił Milesa, żeby kwintet przybył do Chicago? Herbie jest naprawdę cudownym dzieckiem, w wieku 11 lat z Orkiestrą Symfoniczną z Chicago zagrał jeden z koncertów Mozarta. Wydawało się, że zostanie wybitnym wirtuozem, zwłaszcza że uczęszczał do znanej tutejszej uczelni Hyde Park Academy. Jednak wybrał jazz. Myślałem właśnie o nim, bo przed paroma miesiącami nagrał kilka utworów na nową płytę i byłem bardzo ciekawy, jak wypadnie. Zanosiło się na jakiś wielki spektakularny sukces. A w składzie zespołu cały kwintet Milesa, oprócz oczywiście lidera.

 

Czekając na artystów w Plugged Nickel czułem, że coś się wydarzy. Miles nie grał przez kilka miesięcy z powodu kłopotów ze zdrowiem. Forma jego jednak rosła. Świadczyły o tym koncerty w niektórych klubach nowojorskich jesienią. Stanowczo nie zgadzałem się z opinią krytyków, że gra zachowawczo. Mało improwizuje. To zresztą temat rzeka. Ja lubię Milesa czystego, przenikliwego, kiedy nie próbuje na siłę wydobywać dźwięków ze swojej trąbki. Cenię momenty milczenia i ciszy, a nawet jakiejś bierności, zastoju. I na to także liczę dzisiaj. Chcę, by chłopaki od Milesa pokazali coś nowego, żeby wskazali innym drogę, by podrażnili wszystkich wokół. 

.

22 grudnia 1965 roku w nocy na scenie klubu pojawiają się muzycy. Za chwilę zagrają pierwsze dźwięki. Ubrani w garnitury, białe koszule i krawaty, świetnie prezentują się na scenie. If I Were A Bell Loessera zaczyna się niespodziewanie. Dźwięki fortepianu są mocne, ale sekcja gra jakby zachowawczo, akordy Hancocka mają wymiar ekstrawagancki, są pojedyncze, jest dużo milczenia w tym wszystkim. Tony Williams gra w zasadzie na talerzach, z rzadko używając bębnów. Trochę to przypomina malarstwo abstrakcjonistów. Małe plamki na obrazach, które są kropkami, albo kwadratami. Czy obracamy się wokół antymuzyki? A może to specyficzna gra, która ma pobudzać do nowego odczytania starych dobrych standardów? Miles odkrywa szybko tę dziwną pracę sekcji Hancock-Williams-Carter.. ale jego dźwięki też są pojedyncze, jakby pojednawcze. Patrzy w kierunku Shortera. Ten zaczyna w stylu Stana Getza, ale wiem, że na tym się nie koncentruje. Saksofon pomrukuje, burczy, mamrocze a za chwilę będzie szalał w stylu awangardowego brzmienia Coltrane`a.

 

Czy antymuzyką jest jedynie to, co nie przypomina muzyki? Czy to jest niedokładność, brak rytmu, brzmienie bez brzmienia? Nie… jest to cały konglomerat nieustającego odkrywania na nowo dźwięków jakby w nowych konstelacjach. Chłopaki właśnie tak grają… odpowiedzią na ciekawy ton ma być inny ton… jeżeli startujemy w tonacji A-dur, dlaczego nie zmienić jej szybko w tonację zupełnie odmienną… Co robi Hancock? Gra rytmicznie, ale jakby ponad timingiem, podziały rytmiczne nie są dla niego ważne… niech werbel i stopa wybijają co chcą, ja będę ponad tym…

.

 Stella by Starlight jest odczytana na nowo. To nie jest cool. Hancock znów zaskakuje polimetrią, w pewnym momencie zupełnie zmienia tonację, odpowiada Williams i znów następuje skok, w tym przeskoku mieści się kilka mocnych dźwięków trąbki… Davis kapitalnie buduje napięcie, skacze z 10 piętra, a Shorter gra jak Lester Young, fascynująco zakreśla na saksofonie harmonie, stylowo odgrywa akordy, a nawet tanecznie unosi partnerkę w górę. Hancock rozpoczyna swoją improwizację od bardzo cichych dźwięków, sekcja na chwilę milknie, Davis coś mówi do Shortera. Ten stoi z poważną miną, nie odpowiada.

.

Walkin` zaczyna się wariacko, szybko mkną dźwięki, zaskakuje Davis swoim bez mała promiennym brzmieniem. Hancocka prawie nie słychać. Tony porywająco używa talerzy. Nie słychać werbli, stopa nie pracuje. „Dajcie mi pograć” – woła trąbka. I rzeczywiście gra na pełnych obrotach jak silnik w samochodzie. W improwizacjach kolejnych muzyków w zasadzie widać, jak odchodzą od standardowego beatu, rezygnują z pięknego walkingu i idą za prawdziwym duchem improwizacji. To jest zabawa dźwiękami, szczególnie widać to w grze Herbie`ego Hancocka, swingowej i bluesowej zarazem. Ma oczywiście mistrz z Chicago opanowane do perfekcji funkcje harmoniczne, ale czasami zauważam, jak nie traktuje ich poważnie. 

.

W następnym utworze, pięknej balladzie I Fall In Love Too Easily, zaskakują nas znów wszyscy. Jest tutaj tak dużo ciszy, że czuję się trochę przygwożdżony, jakbym znalazł się w pokoju pełnym oszałamiających zapachów. Pojedyncze nuty trąbki wytrącają człowieka z równowagi, ale chcemy ich słuchać więcej i więcej. Kierujemy wzrok na pianistę, później kontrabasistę i cieszymy się radością grania. Bo widać, że są w świetnej formie. Shorter stoi z boku, podryguje, patrzy na Milesa. Ballada się kończy i wiemy już, że za chwilę zespół zagra coś mocniejszego. Davis rozpoczyna paroma dźwiękami, i teraz oddaje pole do popisu swojemu koledze. Sekcja znów gra mało harmonicznie, Tony wali w talerze… a Shorter zamienia się w ekspresywnego solistę wyrastającego wprost ze szkoły miłościwie nam panującego Johna. Kiedy dziękujemy mu za pyszną zabawę, pianista już się przygotowuje…Ale co to? Trąbka raczy nas akordami wyskokowymi. Saksofon nie milczy, instrumenty rozmawiają i mogłoby to trwać bez końca. Shorter kończy po Lesterowsku. A nawet powiedziałbym po funkowemu…Oklaski, oklaski, oklaski….

 

Zamykamy pierwszy rozdział. Ten set zaskoczył wszystkich. Czy ja jako sympatyk muzyki jazzowej jestem usatysfakcjonowany? I tak i nie…W improwizacjach zabrakło mi jakiegoś czynnika eksplodującego…sekcja grała nowocześnie, ale czy wzorowo? Widownia nie szalała. Dużo było rozmów, zniecierpliwienia, szeptów, dobrze że nie krzyków. Teraz młodzi i starzy bywalcy klubu odpoczywają. Część osób wychodzi z sali. Ale chyba powrócą? Mam już pomysł na wieczór. Będę słuchał pierwszego kwintetu Davisa z lat 50. z Coltrane`em dla porównania. Na razie zamawiam małą whisky i czytam Chicago Tribune. Charles de Gaulle został po raz drugi prezydentem Francji – zawsze byłem gaullistą…Wczoraj odbyła się premiera Operacji Piorun Terence`a Younga – jak ja lubię tego niepokornego, niepokonanego Jamesa Bonda!!!

 

Po przerwie sympatycznie brzmi standard My Funny Valentine. Cudownie improwizuje Wayne Shorter, Ron Carter wreszcie pokazuje swoją klasę na kontrabasie, na jego solo czekała chyba połowa widowni. Dźwięki strunowca rozlegają się w przestrzeni. Dyn, dyn, i bak, bak. Davis za szybko kończy ten fragment, mógłby jeszcze wyczekać, a jednak nie wytrzymuje. Kolejny utwór Four ma jednego bohatera, oczywiście lidera. Dopingowanego przez widownię jak zawodnik na macie lub na ringu. Hancock gra znów zachowawczo, pojedynczymi akordami, a trębacz szuka, wciąż szuka… rytm jest zagęszczony, to przez Williamsa, który rozpoczyna znów kolejny wyścig ze śmiercią. Davis szamoce się z samym sobą. Bierze jednak nad nim górę fantazja. Jeszcze kilka nut i na przedzie pojawia się Wayne.

 

Końcówka seta jest jakimś niezwykłym spektaklem na niebie. Najpierw Agitation Davisa z improwizacjami szalonych jazzmanów i rozmowami rodaków przy kawie i wódce o pracy sekcji z dramatycznymi pasażami fortepianu i perkusji. Lider jest niespokojny, czasami zagubiony, nie chce zejść ze sceny, pobudzony rytmicznym podrygiwaniem Shortera. Przestarzałe zasady muszą lec w gruzach. Eksplozja dźwięków saksofonu zaskakuje niektórych słuchaczy, inni są wpatrzeni w improwizatora. Chcę coś powiedzieć do siedzącego obok człowieka, ale przecież go nie znam. Muzyk doskonały ma w głowie cały świat dźwięków. Tak jak Wayne Shorter. Po jego solowej improwizacji, ktoś krzyczy… ale niewyraźnie. Nie zrozumiałem słów. Za chwilę Hancock improwizuje bez żadnych barier. Davis go dopinguje.

.

Najlepsze są dwa fragmenty w Round Midnight i Milestones. Tysiące razy słuchałem tych utworów, a tutaj odkrywam ich inny wymiar. Pierwszy ma jakby dwa punkty zaczepienia: trąbkę zawieszoną wysoko w górze i czystość przesłania, którą Herbie Hancock nazwie po latach przenikliwością; drugi eksploduje dźwiękami trąbki, ale przygotowuje tak naprawdę najwspanialsze solo Shortera, jakiego słuchałem w życiu. Ciarki przechodziły mi po plecach. Łzy lały się z oczu. Czym była ta konstrukcja z dźwięków zwana w jazzie improwizacją? Absolutnym wyrwaniem duszy poza ciało. Przejmującym obrazem naszego bólu istnienia, naszego nieprzygotowania do śmierci. „Tak grać się po prosu nie da” – myślałem. Ale Chicago nie oszalało. Może i dobrze. Najważniejsze, że tu w Plugged Nickel byłem, whisky piłem i to, co usłyszałem, opisałem.

.

Grzegorz Kozyra

…...,…..

Książka

“Mój Jazz”

już się ukazała

 .

……

O autorze:Screenshot 2015-04-29 00.31.42

Grzegorz Kozyra: eseista, poeta, dziennikarz. Autor czterech tomów eseistycznych: W CZASIE NIEDOKOŃCZONYM (2005), DUCH SŁOWIAŃSKI (2009), CIEŃ I MAGNOLIE (2013), PODRÓŻE Z ORFEUSZEM (2016).

.

.

Subskrybcja
Powiadomienie
0 Komentarze
Inline Feedbacks
View all comments