Grzegorz Kozyra – MOJE STARE PŁYTY (1) Yes

Close to the Edge, suita angielskiego zespołu Yes, jest opowieścią o poszukiwaniu wolności. Słuchając jej w pierwszej klasie liceum, miałem wrażenie, że ta muzyka odpowiada na wszystkie lub prawie wszystkie moje pytania: skąd przychodzisz? kim jesteś? dokąd idziesz? I nie były to pytania wyimaginowane, trudne. Tak mi się wydawało. W istocie muzyka takich kapel, jak Yes, na te wątpliwości egzystencjalne odpowiadała. Przychodzimy, by żyć i być szczęśliwymi, kontemplując przyrodę i świat wokół nas. Nawet jeżeli ponosimy porażki, to przecież staramy się od nowa walczyć, by znów upaść. I tak właśnie bytujemy… wciąż na krawędzi.

Charakter tej muzyki budzi emocje od pierwszych dźwięków, wywołując nasze radosne uniesienia. Słyszymy bowiem narastający szum, zdaje się nam, że znajdujemy się w rajskim ogrodzie, a ptaki kolorowe, różnorakie właśnie zaczynają swój koncert. I tak trwamy w niepewności dopóty, dopóki akordy gitary basowej nie uruchomią dramatycznego, wibrującego i emocjonującego pierwszego fragmentu najbardziej klasycznej chyba i udanej  suity rockowej. Pierwszorzędną rolę odgrywa tutaj, oprócz basu Chrisa Squire`a, gitara Steve`a Howe`a i głos wokalisty Jona Andersona grającego w utworze także na mandolinie, gitarze akustycznej i uwaga – na harfie!!!

Muzyka po części drugiej, eksponującej głos Andersona, uspokaja się w części trzeciej, w której głównym motywem jest kontemplacja, wyciszenie. Powtarzające się słowa „I get up, I get down” przypominają o ludzkim losie, często trudnym, ale przecież pięknym. Tekst utworu napisanego przez Andersona, pretensjonalny i dosyć mętny filozoficznie, nie miał dla mnie większego znaczenia. Wiele lat później dowiedziałem się, że wokalista i twórca Close to the edge inspirował się książką Hermanna Hessego Siddharta, której akcja dzieje się w czasach Buddy, w starożytnych Indiach. Medytacyjna i filozoficzna lektura porusza problem sensu istnienia. Wyraża więc niejako te uczucia, z którymi zmagają się  miliony młodych ludzi na całym świecie od tysięcy lat.

To wtedy nie było jednak dla mnie istotne. W dźwiękach organów Ricka Wakemana i w mowie gitary Steve`a Howe`a poszukiwałem znaków z innego świata. Chłopakom z mojej budy chodziło wyłącznie o muzykę mocną i rytmiczną, mnie zależało na muzyce ukazującej nową wizję rockowego spektaklu. Takim utworem był Close to the edge. Nie cztero- czy sześciominutowy kawałek, ale suita – prawie 18 minut wspaniałego wolnościowego wzlotu. To był głos instrumentów, na jakich chciałoby się grać gdzieś w przestworzach, może w trzecim albo w siódmym niebie. Zwłaszcza organy Wakemana, niebotycznie wielkie klawisze, za którymi sobie go wyobrażałem, stanowiły dla mnie granicę widnokręgu. Tam dalej nie było już nic.

Koledzy słuchający Yes nie byli wylewni w aplauzach, pobudzali ich do zwierzeń: Robert Plant z Led Zeppelin, Ian Gillan z Deep Purple czy Ozzy Osbourne z Black Sabbath. Głosy cierpkie, piskliwe, pretensjonalne – tak oceniali Andersona – nie interesowały ich. Zażarte dyskusje o najlepszych kawałkach i kapelach kończyły się zazwyczaj dezaprobującym tekstem… „a słuchaj sobie Yes, Pink Floyd, Genesis, tego odlotowego dziwactwa”.

Grzegorz Kozyra

 

O autorze:

Grzegorz Kozyra: eseista, poeta, dziennikarz. Autor czterech tomów eseistycznych: W CZASIE NIEDOKOŃCZONYM (2005), DUCH SŁOWIAŃSKI (2009), CIEŃ I MAGNOLIE (2013), PODRÓŻE Z ORFEUSZEM (2016), MÓJ JAZZ (2017), Pieśni dla Żywych i Umarłych (2018), Godziny z Polihymnią (2018)

 

Subskrybcja
Powiadomienie
0 Komentarze
Inline Feedbacks
View all comments