Dariusz Bitner – Słyszysz mnie?

Słyszysz mnie, Pandarku? (Dlaczego miałbym nie słyszeć. Ale po co się budzić, po co otwierać oczy. Albo odzywać się).

Dotknęła jego ramienia, potrząsnęła lekko. Delikatnie, żeby go nie przestraszyć. Musiał w końcu wstać, chociaż kręciło mu się w głowie. Trzymał nieporadnie jej rękę, gdy prowadziła go do świetlicy.

Dlaczego mnie męczysz? – wypił kilka łyków zimnej wody. Ciągle miał nadzieję, że w końcu zwilży sobie nią gardło.

Muszę powiedzieć ci coś bardzo przykrego. – Doktor pozwolił? – Pozwolił. – Więc mów. A potem pozwól mi spać. Wiesz, że przerwałaś mi sen, jak chodzę sam, samiuteńki po pustych ulicach, na bosaka, chociaż pada śnieg. – Pandarku, ja już więcej nie przyjdę. Wyjeżdżam.

Głowa mu opadła. Chyba zasnął na moment. O mały włos nie spadł z krzesła. Zaraz odzyskał równowagę. Dotknęła dłoni trzymającej kubek z wodą.

Muszę wyjechać, więc odpoczniesz ode mnie. Ale bardzo chciałabym cię prosić, żebyś został tu tak długo, jak będzie trzeba. Nie wypisuj się. – A wypisaliby mnie? – szepnął. – Jeżeli się uprzesz. – Dlaczego miałbym się upierać. – Właśnie. Nie upieraj się. Zresztą teraz jest taki brzydki czas. Tylko pada bez przerwy, wszędzie błoto i kałuże. Już któryś dzień z kolei mży, wszystko nasiąknęło wodą jak gąbka.

Przejechał dłońmi po głowie, zmierzwił włosy. Patrzył na nią nieruchomymi oczami. Twarz miał bladą, opuchniętą, pokrytą wypryskami. W pęknięciu wargi szkliła się blada krew.

Od jutra będziesz na pierwszym piętrze, wiesz o tym? – Nie wiem. – Znów pochylił głowę, odetchnął ciężko. – Muszę wyjechać, zrozum. Wiem, co się z tobą dzieje. Wiem, że jest ci ciężko… – Odchodzisz na zawsze? – Nie wiem. – Gdzie będziesz? – Lepiej, żebyś nie wiedział.

(Więc jedzie za granicę. Wychodzi za mąż. Zapomniała o Olku. Zostawia mnie. To jasne, dlaczego miałoby być inaczej).

A może… chociaż raz w życiu byś mnie pocałowała, Różo. – (Och, nie, to tak nieładnie zabrzmiało, arogancko). – Albo ja cię pocałuję… – Pomogła mu wstać, opuszkami palców starła z czoła kropelki potu. – Naprawdę nie mogę już przychodzić. – Właściwie… muszę ci podziękować – przytulił twarz do jej szyi. – Dbałaś o mnie. I nie pozwoliłaś, żebym umarł. A ja… może nie umiałem… – Już dobrze, malutki – pogłaskała go po głowie, przytuliła mocniej. – Wszystko rozumiem. Ale teraz musisz…

Szarpnął się i pokręcił głową.

Nie, ja nic nie muszę. O to chodzi, że absolutnie niczego nie muszę, Różo, niczego nie muszę. Ciężko mi, że odjeżdżasz, ale niczego nie muszę. Nie muszę się starać, chcieć, robić cokolwiek. – Ale spróbuj… – I nie chcę. Nie namawiaj mnie. – Zaczął ją całować to w jeden policzek, to w drugi, tuż przy ustach. – Byłaś dla mnie dobra.

Pandarku, chcę, abyś wiedział, że nie czekam już na Olka. Ale to nie znaczy, że o nim zapomniałam. I nie zapomnę o tobie. Kocham cię. Widzisz, jakie to wszystko skomplikowane. Olka też kocham. Wiem, że ty to wszystko rozumiesz.

Rozumiem wszystko. – I nie masz mi za złe, że cię tu przywiozłam. – Zdaje się, że na początku krzyczałem na ciebie, ale teraz… mają mnie przecież przenieść na pierwsze piętro. – Niedługo stąd wyjdziesz. – Nigdzie się nie spieszę. Powiedz mi tylko, czy wyjeżdżasz za granicę. – (Zaprzeczyła ruchem głowy). – Ale nie szukaj mnie. Pozwól mi zniknąć. Teraz jest chyba najlepszy czas, aby zniknąć bez śladu.

Poprosił ją, żeby odprowadziła go z powrotem na salę i poczekała, aż zaśnie.

Jak czuwałam przy tobie, zanim jeszcze przyjechała karetka – powiedziała szeptem, gdy już leżał i trzymała go za rękę – to nie wiem, czy wiesz, że dobierałeś się do mnie.

Jak to? – otworzył oczy.

Siedziałam na łóżku, a ty, zupełnie nieprzytomny, bełkocząc od rzeczy, złapałeś mnie za kolano i od razu bez ceregieli włożyłeś rękę między nogi.

Jak to? – aż się uniósł.

Odepchnęłam cię, a ty jak worek… bez życia. Piana na ustach. Serce ledwo pikało, ale znowu mi włożyłeś rękę pod spódnicę.

I co?

Byłam tak zaskoczona, że drugi raz cię nie odepchnęłam. Tylko czekałam, co będzie. A ty szybko dotarłeś do celu, po czym najzwyczajniej w świecie odetchnąłeś głęboko i tyle. Tak siedziałam z pół godziny z twoją ręką wciśniętą w moje majtki. A co się ruszyłam, to jęczałeś rozpaczliwie. O mało nas nie przyłapali, jak przyjechała karetka.

Pandark zaśmiał się cicho.

Różo, przecież wiesz, że jesteś piękna.

Ale nawet na mnie nie spojrzałeś. Jestem pewna, że nawet nie wiedziałeś co trzymasz w ręce.

Z sąsiednich łóżek dobiegły jęki i parskania.

Powiedz chociaż, czy to było przyjemne.

Róża uśmiechnęła się tajemniczo.

Trochę – powiedziała to takim tonem, jak gdyby pytała niedowierzająco: naprawdę? – A teraz już śpij. Zamknij oczy. – Zamknął. – I przestań się uśmiechać. To w rzeczywistości było straszne. Naprawdę straszne.

Musiała mu opowiedzieć, jak przez godzinę rozwalała z sąsiadami drzwi, aż w końcu zrobili szparę, z ledwością odsuwając barykadę. A w mieszkaniu istne pobojowisko. Na ścianach krew, Pandark cały we krwi, zamotany w prześcieradło, a na twarzy rozpryśnięty mózg.

Do mieszkania zaczęli włazić wszyscy lokatorzy i każdy krzyczał: mózg, mózg. Róża też myślała, że mózg, ale okazało się, że to ziemia od kwiatków zmieszana z krwią. Miał ją na czole i na policzku. Dopiero po chwili do wszystkich dotarła wiadomość, że to ziemia. Ludzie tłoczyli się, deptali szczątki doniczek, radia, szyb, potykali się o książki, odsuwali nogami połamane krzesła, każdy wchodził do pokoju, żeby zobaczyć krew na ścianie, zwłaszcza jedną z plam, która wyglądała jak odcisk zmasakrowanej twarzy, a potem wracali, żeby zajrzeć do sypialni, bo Pandark miał na sobie tylko flanelową koszulę z urwanym rękawem, nogi były schowane w skotłowanym prześcieradle, a biały, pomarszczony siurak wystawiony w stronę wszystkich ciekawych oczu.

On tak cały dzień szalał, powiedział sąsiad zza ściany. Nawet chciałem dzwonić na milicję. Ale ma siłę, mruknął ktoś z niekłamanym podziwem. Taki niby niepozorny, a demolkę odstawił jakiej w życiu jeszcze nie widziałem. Gołymi rękami, podziwiał kto inny. Ten i ów podnosił jakiś szczątek, wszystkim szkło chrupało pod nogami. Dopadło go jednak, szepnęła któraś z kobiet, zerkających tylko do sypialni i szybko wychodzących na korytarz. A niby taki… Róża zaczęła popychać ich do wyjścia. Czy może ktoś zadzwonić na pogotowie? Nikt nie chciał. Ale wskazała na tego, który nie wezwał milicji. No, dobra, tylko się ubiorę, wymamrotał ze złością. Chociaż był ubrany. Z jakiegoś jednak powodu musiał zmienić koszulę. Wcale się przy tym nie spieszył. Może miał nadzieję, że uciążliwy sąsiad przez ten czas się zawinie. I oszczędzi wszystkim kłopotu. Róża zdołała jeszcze namówić ponurego typa z parteru, by zreperował drzwi. Zapłaciła mu z góry, tak że od razu przestał kręcić nosem, że to trzeba wstawić nowe, nie ma co łatać, sztukować i tak dalej. Obiecał, że wieczorem, jak tylko skombinuje jakąś deskę, jakąś sklejkę, raz-dwa wszystko zrobi. Ale niech pani przyjdzie po klucze, ja nie chcę potem odpowiadać. Dobrze, dobrze, powiedziała Róża. Jak coś zginie, żeby nie było na mnie, powtarzał typek, międląc w dłoniach pieniądze. Dobrze, dobrze. Zamknęła się z Pandarkiem w sypialni, przez rozwalone drzwi główne dochodziły strzępy rozmów z klatki schodowej. A ona to kto, właściwie, dopytywał się niski chrapliwy głos kobiety. Chodzi tu, do pana Janka, wytłumaczył głos męski, ja nieraz widziałem, ale kto ona jest trudno powiedzieć. To się tak szlajała jak i on, jeszcze inny głos. Mało razy nad ranem wychodziła? A jaka wyfiokowana, że się odezwać nie można. Głosy wchodziły jeden na drugi. Tylko puder i szminki, takie powinny w obozach gnić. Tamtej jeszcze robaki nie zjadły, a ta już tu nocki spędzała, ona najczęściej z tych wszystkich. Ale żeby jak psy, Jezu Chryste, jebać się na okrągło. Teraz jak ma klucze, to jeszcze zacznie nam sprowadzać murzynów albo arabów. Tego nam, kurwa mać, tylko brakowało.

Róża nie przejmowała się tymi głosami. Nastawiła ucha dopiero, gdy ktoś zaczął opowiadać, jak to Pandark gwizdał sobie bezczelnie, gdy opuszczano trumnę. Gwizdał, najzwyczajniej pod słońcem, jak gdyby nigdy nic. No, nie tak dzióbkiem, jak gwiżdżą dzieciaki, tylko przez zęby, usta układając w półdzióbek. Nikt właściwie nie chciał wierzyć, ale podobno stał sobie z rękami złożonymi na pośladkach i wygwizdywał cicho jakąś wesołą melodię.

I gdy brał wyższe tony wszyscy patrzyli na niego, bo wyższe tony bardziej słychać. Więc w końcu przestał. Tylko stał, kiwał się trochę w przód i w tył, i uśmiechał się co jakiś czas, trochę bardziej, trochę mniej. Aż wszystkim posępniały miny, szarzały gęby, na dodatek mżył deszcz, niemiły, dziwnie tłusty, przygnębiający. Jak można było pogwizdywać w taki deszcz. I się tak uśmiechać. Poruszać ustami, zaciskać je, ściągając trochę w prawo albo trochę w lewo, a czasami trochę w dół, niby że zęby przeszkadzają, niby że coś między nimi, niby nawet, że jakoś tak się godnie chce wypaść, okazać się i w ogóle, a tu tylko chodziło o zamaskowanie chichotu, który błąkał się cały czas i jak nie na ustach, to w policzkach, a w oczach już na pewno, i wypływał na powierzchnię raz za razem, w taki ponury dzień, kiedy wydawało się, że w powietrzu stoją drobiny oliwy, może ropy, może nawet skłaczonej śmierci, bo kiedy tylko wyszedł poza granice cmentarza, powietrze stało się lżejsze, przejrzystsze, inaczej się oddychało, więc to na pewno kwaśne opary wydobywające się z grobów tak zamulały powietrze, nie mżawka, nie po prostu deszcz, a może jednak deszcz. W każdym razie Pandark wyszedł z cmentarza pierwszy.

Ręce trzymał w kieszeniach, ci, co się za nim obejrzeli, mogli zauważyć, jak kilka razy pokręcił rozbawiony głową. Ale nikt, nawet kilku wyjątkowo wyrozumiałych żałobników, zakładających, że rozpacz przybiera czasem różne kształty i nikt tak jak ona nie potrafi pomieszać w rozumie, ona potrafi go nawet zupełnie przekabacić czy, jak to się mówi potocznie: odebrać go, zwyczajnie: łaps! – i zabrać człowiekowi, bez ceregieli, mój Boże, tak już jest, takie jest życie, taki człowieczy los, prędzej czy później kończy się przecież w ziemi, nigdy inaczej, trzeba się z tym pogodzić, z pokorą przyjąć to, co nam sądzone, a wobec śmierci wszyscyśmy przecież równi, nie możemy jej uniknąć, wykpić się czy wykupić, koniec jest zawsze końcem, bez odwołania, bez apelacji, ostateczny, po wsze czasy, więc nawet gdy ktoś nie chce przyjąć tego do wiadomości, zresztą nikt przecież, nawet mimo najgłębszego zrozumienia i akceptacji porządku Bożego, nikt nie godzi się na taki stan rzeczy, wewnętrzny sprzeciw jest sprawą ludzką, a nawet gdy się godzi, a ten sprzeciw ma postać tylko bólu, jest cierpieniem, osłodzonym tą głęboką wiedzą, że Bóg wie kiedy i kogo przywołać do siebie, więc nawet gdy się godzi, nie jest wolny od smutku, tylko człowiek bez serca nie odczuwa pustki po utracie najbliższej osoby, pustki wprost niepojętej, prawdziwie bolesnej, i trzeba temu stawić czoło, tak, trzeba umieć udźwignąć brzemię, ciężar losu, człowiek dlatego jest człowiekiem, że umie się zachować mimo różnych dramatycznych stanów ducha, więc nawet ci najbardziej pobłażliwi, chociaż nie powiedzieli tego głośno, tylko tak między sobą, tak do ucha, a nawet bardziej do własnej dziurki od nosa niż do ucha, sarkali na Pandarka, obwiniając go o małoduszność, prostactwo, nawet cynizm (to już po kilku kieliszkach) zwyczajny, pospolity cynizm, bo jak tu stać nad trumną żony i gwizdać przez zęby.

.

Dariusz Bitner

 

O autorze:

Dariusz Bitner, rocznik 1954, gdynianin z urodzenia, szczecinianin przez zasiedzenie. Chciał być pisarzem od szóstego roku życia, do pięćdziesiątego piątego. Potem chciał przestać, ale się nie udało – pisze dalej. Udało mu się napisać dwie dziesiątki książek, z których wymienić można kilka najważniejszych w oczach autora, a więc: „Ptak” (1981), bo to pierwsza powieść, chociaż mikro; „Cyt” (1982), powieść rozwinięta w trylogię wydaną pod tytułem „Pst” (1997), bo w gruncie rzeczy to coś więcej niż powieść; „Kfazimodo (1989), bo jest to pierwsza i ostatnia powieść popularna; „Opowieści Chrystoma” (1992), bo to baśń, adresowana wcale nie do dzieci; „Trzy razy” (1995), bo to dość szalony tryptyk prozatorski, „Bulgulula” (1996), bo to bardzo szalone opowiadania; „Mna” (2000), bo to trzeci z tomów esejów o pisaniu, ujętych w cykl „Chcę, żądam, rozkazuję”; „Psie dni” (2001), bo to niedocenione, a dobre opowiadania; „Mała pornografia” (2005), bo to mała pornografia; „Książka” (2006), bo to zrealizowana, chociaż dyskusyjna, utopia o książce totalnej; „Jesień w Szczecinie” (2011), bo to eseje, ale i jednocześnie powieść, Bóg wie zresztą – co to. Pracował kiedyś jako dziennikarz, zajmował się reklamą, a także składem książek i adiustacją tekstów. W swoim wydawnictwie Basil wydał książkę autorstwa Henryka Berezy pt. „Epistoły”, poza tym powołał do życia i przez 9 miesięcy wydawał rozprowadzane bezpłatnie pismo „BABORAK. Kultura Szczecińska”. Otrzymał kilka nagród literackich, z których najważniejsza to Nagroda im. Edwarda Stachury za dzieło nieistniejące, za maszynopis książki „Sam w śmietniku słów”. Wspomina o tym wyłącznie na okoliczność tego tytułu, bowiem dziś wszystkie te nagrody nie mają już dla niego znaczenia. Ale są miłym wspomnieniem. Właściwie wszystko staje się powoli wspomnieniem.

.

Fragment z trylogii „Pst” (1997)

.

.

Subskrybcja
Powiadomienie
0 Komentarze
Inline Feedbacks
View all comments