Dariusz Bitner – SĄDNY DZIEŃ

 

“…co będzie ze zdrowym rozsądkiem?” 

(Iwan Turgieniew) 

.

Mówcie sobie co chcecie, ale to był sądny dzień. Pani Jadwiga zobaczyła w sypialni diabła. Stał jak posąg, wielki ponad dwa metry. Czarna morda lśniła, z czerwonych nozdrzy sączył się rzadki dym. Jego rogi były poskręcane jak u barana, tyle że większe, olbrzymie. A ogon owinięty dookoła nogi z kopytem, też monstrualnych rozmiarów.

Diabeł patrzył na panią Jadwigę wyniośle i z pogardą, podczas gdy ona w jednej chwili dostała ataku serca. Poszamotała się na wszystkie strony, pociemniało jej w oczach – grzechy całego życia wybuchały w niej kwaśnymi petardami. Diabeł zafalował jak firanka i rozpłynął się. “Chwała Bogu, to tylko przewidzenie” – pomyślała pani Jadwiga, po czym też się rozpłynęła.

Oczywiście nie było to przewidzenie. Nie było to nawet nic szczególnego – jeśli wziąć pod uwagę, co tego dnia działo się w ogóle.

Elwira spędziła właśnie pierwszą noc poza domem. Do tej pory spotykali się w kawiarni, spacerowali po mieście albo ściskali się po bramach, jak gówniarze. Teraz wreszcie przyszła do niego i od razu rzucili się do łóżka. Nie wychodzili z niego do nocy. Elwira już wiedziała, że dłużej nie uda się oszukiwać męża. Będzie musiała powiedzieć, że ma kogoś. I zrobi to z przyjemnością.

– Odejdź od niego i zostań ze mną – namawiał ją, gdy przez chwilę leżeli obok siebie.

Jeszcze nie była zdecydowana, czy z nim zostanie, ale od męża odejdzie – to wiedziała.

Zasnęli na chwilę, obudzili się jednocześnie, znów zaczęli się kochać i tak do rana. Być może gdyby poświęcali sobie mniej uwagi – coś by ich za oknami zaniepokoiło.

Tymczasem on wygramolił się z łóżka, włożył koszulę, która niczego nie zasłaniała, czym zdawał się w ogóle nie przejmować. Trochę ją to irytowało.

Poszedł do kuchni zrobić śniadanie (zwyczajne, jajka na maśle) i całkiem odruchowo włączył radio. Jednak nic nie usłyszał.

Zaczął kręcić gałką, z głośnika dochodziły szumy i jęki, raz coś jakby zachichotało.

– O Boże… Elwira stanęła przy nim (pachniała nocnym zmęczeniem, spermą i zwietrzałymi perfumami – odruchowo ją przytulił, skórę miała suchą, na policzku odciśnięty ślad zmiętego prześcieradła).

Nie mówiła nic, ale od rana przepełniała ją gorycz, że teraz, kiedy ją miał aż do nasycenia, jak chciał, przez całą noc – nie może już liczyć na nic innego, jak tylko na koniec tej namiętności, którą pochopnie wzięła za miłość.

“Tak zawsze zaczyna się koniec – pomyślała. – No ale trudno. Niech tam.”

Pogłaskała go po głowie. Jakby tego nie zauważył. Całą jego uwagę pochłaniało przełączanie kanałów i przesuwanie czerwonej kreski po skali radia.

– O Boże – jęknął po raz drugi – na pewno znowu stan wojenny. Wczoraj tyle było milicji w mieście… Ta cholerna demokracja nas pochłonie, jak piekło. Podwyżki cen, wystąpienia w sejmie i parlamencie, Ameryka w sercu Europy, tylko że to jednak nie Ameryka, wszyscy chcą od razu załatwić wszystko, nie może się skończyć inaczej, jak tylko ruskimi tankami na ulicach… – Przez chwilę próbował wsłuchać się w szum. – Nie działa żadna radiostacja – szepnął – na żadnej fali… cały świat… Uwierzyli durnie w pierestrojkę i dali dupy, nawet o tym nie wiedząc. To już koniec. Teraz się dowiemy, że świat wybrał komunizm.

W telewizorze dla odmiany migały kolorowe kółka, w tle grała orkiestra dęta.

– To się musiało tak skończyć – jęknął. – Cała ta niby-wolność, układanie się i targowanie tam, gdzie trzeba było po prostu brać za mordę. To teraz za mordę wzięli oni.

Elwira wyjrzała przez okno. Akurat żeby zobaczyć, jak z pojemnika na śmieci wynurzają się kosmate łapy i porywają przechodzącą obok babinę.

Wciąż jeszcze stała rozebrana, wpatrzona w ten pojemnik na śmieci, gdy on szykował się do wyjścia.

– Musimy zobaczyć, co się dzieje w mieście – wyjaśnił.

Chociaż doskonale rozumiała jego reakcję (był nie tylko redaktorem publicystyki kulturalnej w gazecie popołudniowej, ale i działaczem w jakiejś tam – opowiadał jej, ale nie słuchała – organizacji, zajmującej się przede wszystkim wydawaniem książek, na które – jak powiedział – cenzura nie zgodzi się nigdy) – potwierdziło to tylko jej obawy. Zresztą nie miała złudzeń. Lepiej, żeby wszystko skończyło się teraz, niż gdyby miało ciągnąć się miesiącami.

Spojrzał na nią z wyraźnym zniecierpliwieniem, że wciąż nie zamierza się ubrać, tymczasem drzwi za jego plecami rozwarły się gwałtownie, snop białego światła zalał pokój. Zobaczyła, jak jasność unosi go i zasysa. Nim zniknął – eksplodował niespodziewanie. Krew bryznęła na wszystkie strony, strzępy mięsa przeleciały przez przedpokój i przykleiły się do ściany sypialni.

Elwira zaczęła krzyczeć, dusiła się, brakowało jej powietrza.

Białe światło zniknęło, za otwartymi drzwiami widać było klatkę schodową. Wybiegła, pokonując w sobie paraliż, jedyne co mogła zrobić, to wybiec.

Na ulicy nikt nie zwracał na nią uwagi. Środkiem jezdni maszerowała gromada chrząszczy, każdy wielkości Fiata 126P. Wydawały melodyjne, elektroniczne dźwięki. Za nimi wlókł się plastykowy ni to czołg, ni dziecięcy wózek z megafonem.

– Przybywamy z Marsa – chrypiał megafon. – Głosimy pokój.

Między drzewami latały anioły, rozrzucające na prawo i lewo kolorowe płatki kwiatów. W oddali grały fanfary.

Na pobliskim skwerku klęczały tłumy intonujące bez ładu i składu pieśni na różne okazje. Nad nimi przechadzał się, stąpając po niewidzialnej linie, Chrystus. (Potem wyszło na jaw, że nad każdym większym placem przechadzał się promienny Chrystus. Pojawili się również Buddowie, niezliczona ilość żydowskich mesjaszy, tu i tam Jahwe, tam i ówdzie Allach, a niemal na każdym rogu ulicy jakieś pogańskie bóstwo.)

Zza najbliższego budynku wyjrzał siedmiogłowy smok. Jedna z jego głów dojrzała Elwirę (wciąż jej nie przychodziło do głowy, by zasłonić się choćby rozcapierzonymi dłońmi).

Minął jej strach. Nikt nie zwracał na nią uwagi, więc pomyślała, że nawet jeśli to nie jest sen, to przypomina sen właśnie. A w takim przypadku należy nie robić nic, tylko się poddać biegowi zdarzeń. Przypomniała sobie nagle i z pewnego rodzaju bólem – o mężu, którego tak lekko zostawiła na tę noc w tych ciężkich czasach. I zanim się obejrzała – tajemna siła cisnęła ją w sam środek ich dwupokojowego mieszkania.

Rudek, malutki, pomarszczony, siwy, kucał na parapecie. Kiedy podbiegła do niego – poderwał się do lotu. Nagle przeszyła go złota strzała i zamienił się w ognistą kulę.

Patrzyła na niego bez zdziwienia. Ze ściany w dużym pokoju wystawały ręce, szukały czegoś po omacku. Sufit opadł nisko, puścił gęste zielone farfocle. Znikąd pojawiali się i znikali przezroczyści, uśmiechnięci ludzie.

Na podwórku ziemia wybrzuszyła się, gnijące trupy wystawały jak ciągnięte niewidzialną nitką. Na rogu ulicy stał mężczyzna w niebieskiej marynarce, w ręce trzymał pistolet.

– To niemożliwe, to niemożliwe – powtarzał bez końca.

Przejechał jeep z komandosami. Niebo zmatowiało, po czym targnęło boleśnie przestrzenią. Na horyzoncie pojawił się atomowy grzyb. Chmara włochatych pająków wybiegła na chodnik. Kilku zaczęło uciekać, nagle poodpadały im ręce i głowy. Płyty chodnika wystrzeliły w powietrze i trysnęło czerwoną lawą. A na parapecie na dziesiątym piętrze tańczyła malutka stutrzynasto centymetrowa, przepiękna kobieta.

Elwira zbiegła na dół. Zaszedł jej drogę mężczyzna z twarzą obdartą ze skóry. Jednym ruchem miecza przebił ją na wylot. Odwrócił się i uciekł, jednak w chwilę później barczysty wiking wbił w jego plecy włócznię.

Elwira pomyślała, że skoro ożywają trupy, śmierć nie jest straszna. Zanim umarła – coś zaczęło z chrzęstem pożerać jej nogę.

Pękło niebo i na miasto spadł gigantyczy, poskręcany płód. Rozszarpały go w okamgnieniu fruwające stalowe szczęki.

Pani Jadwiga ocknęła się jako młoda dziewczyna, z wydatnymi piersiami. W głowie miała mętlik. Obmacywała się z niedowierzaniem, pamiętała, że skórę miała pomarszczoną i suchą. A tu twarde cycki i twardy brzuch. Oglądała się z taką pasją, że zanim pomyślała co robi – zonanizowała się dwa razy.

O Boże, jaka jestem piękna – pomyślała i na najbliższym placu uklękła, żeby podziękować Bogu za cud.

Karłowaty wampir podbiegł do niej i ukąsił ją w kark. Odpędziła go jak natrętną muchę. Chrystus słał wszystkim promienie miłości. Miał sześć rąk, na jego głowie usiadł ptak z ludzką głową. Olbrzymi statek kosmiczny przepłynął powoli pod dachami, zrywając niektóre anteny. Ze studzienek kanalizacyjnych wyłaziły jaszczury, węże, gąbczaste twory o niezliczonej ilości odnóży. Dwa słońca wirowały na niebie, pomiędzy nimi raz po raz ze świstem przelatywała kometa.

Pani Jadwiga z wielką niechęcią musiała przyznać się przed samą sobą, że nie czuje się tak do końca panią Jadwigą. Gdy tylko chwytała się za pierś, albo z lubością obmacywała miejsce między nogami, wiedziała, że jest niejaką Elwirą, nikim innym.

No i niech będzie – pomyślała wreszcie, godząc się na wszystko. Wtedy puściła tama pamięci – i już wiedziała wszystko o swoim mężu, Rudku, o kochanku, i o tym, że (Elwira stłumiła tę myśl tak bardzo, że w ogóle o niej nie wiedziała) bardzo by chciała spróbować kopulacji z jakimś zwierzakiem, na przykład z psem, który by ją pokrywał po zwierzęcemu, ze zwierzęcą energią i zapałem. Ale Rudek nie chciał mieć psa.

Wtedy poczuła, że coś lepkiego wcisnęło się jej między nogi… Na wszystko godziła się bez wahania. Nie interesowało jej, co za stwór się do niej dobrał. Szumiało jej w głowie, jak po wypiciu kilku kieliszków wódki. Te śliskie ruchy sprawiały jej przyjemność, o istnieniu której – jako pani Jadwiga – zapomniała… jako Elwira – wiedziała, że ta przyjemność przerasta wszystkie inne… Tu zresztą nie było co wiedzieć.

“Niech tam nawet urodzę jakiegoś strasznego diabła” – myślała, czując w sobie poczynania lubieżne i zniewalające.

Gorący wytrysk sprawił, ze zemdlała.

To był naprawdę sądny dzień. Dopiero koło północy wszystko minęło. Nazajutrz gdzieniegdzie paliły się budynki, gdzie nie spojrzeć leżały zwłoki… – ale nic już się nie działo.

Ludzie chodzili osowiali, niektórzy jeszcze się modlili. Po paru dniach odezwały się radiostacje.

Dowiedzieliśmy się z radia, że fala niezwykłych wydarzeń przelała się przez cały ziemski glob. Mnóstwo Bogów zstąpiło na ziemię – a oprócz nich, można było zaobserwować różne apokaliptyczne wizje i wyczyny herosów.

Światowej sławy filozof australijski stwierdził, że to, czego doświadczyliśmy wszyscy – da się wytłumaczyć. Poprosił tylko o czas. Komentator radia BBC zapewniał, że nie ma powodów do obaw. Wszystko znów było jak dawniej!

O ile oczywiście w ogóle było to możliwe.

Elwira – czując niejasno, że jest starsza od samej siebie – przestała wierzyć w Boga. (Ale Bóg jej to wybaczył).

.

Dariusz Bitner 

.

Screenshot 2017-11-29 12.09.08

(Opowiadanie z tomu „Bulgulula”. Copyright by Dariusz Bitner, Szczecin 1996)

..

O autorze:

01

Dariusz Bitner, rocznik 1954, gdynianin z urodzenia, szczecinianin przez zasiedzenie. Chciał być pisarzem od szóstego roku życia, do pięćdziesiątego piątego. Potem chciał przestać, ale się nie udało – pisze dalej. Udało mu się napisać dwie dziesiątki książek, z których wymienić można kilka najważniejszych w oczach autora, a więc: „Ptak” (1981), bo to pierwsza powieść, chociaż mikro; „Cyt” (1982), powieść rozwinięta w trylogię wydaną pod tytułem „Pst” (1997), bo w gruncie rzeczy to coś więcej niż powieść; „Kfazimodo (1989), bo jest to pierwsza i ostatnia powieść popularna; „Opowieści Chrystoma” (1992), bo to baśń, adresowana wcale nie do dzieci; „Trzy razy” (1995), bo to dość szalony tryptyk prozatorski, „Bulgulula” (1996), bo to bardzo szalone opowiadania; „Mna” (2000), bo to trzeci z tomów esejów o pisaniu, ujętych w cykl „Chcę, żądam, rozkazuję”; „Psie dni” (2001), bo to niedocenione, a dobre opowiadania; „Mała pornografia” (2005), bo to mała pornografia; „Książka” (2006), bo to zrealizowana, chociaż dyskusyjna, utopia o książce totalnej; „Jesień w Szczecinie” (2011), bo to eseje, ale i jednocześnie powieść, Bóg wie zresztą – co to. Pracował kiedyś jako dziennikarz, zajmował się reklamą, a także składem książek i adiustacją tekstów. W swoim wydawnictwie Basil wydał książkę autorstwa Henryka Berezy pt. „Epistoły”, poza tym powołał do życia i przez 9 miesięcy wydawał rozprowadzane bezpłatnie pismo „BABORAK. Kultura Szczecińska”. Otrzymał kilka nagród literackich, z których najważniejsza to Nagroda im. Edwarda Stachury za dzieło nieistniejące, za maszynopis książki „Sam w śmietniku słów”. Wspomina o tym wyłącznie na okoliczność tego tytułu, bowiem dziś wszystkie te nagrody nie mają już dla niego znaczenia. Ale są miłym wspomnieniem. Właściwie wszystko staje się powoli wspomnieniem.

.

Subskrybcja
Powiadomienie
0 Komentarze
Inline Feedbacks
View all comments