Dariusz Bitner – Po co

Nie musisz tego mówić, ja czuję ten swój rozbrat ze słowem. Z duchem, myślą, imaginacją i esencją. Oto jest efekt kilku lat wykorzystywania słów do wszystkich innych celów, tylko nie do twórczości.

Dziś patrzę na to już bez emocji. Jest we mnie gruz, jest pogorzelisko, ale to nic. Jeśli się dobrze zastanowić — gruz i pogorzelisko były we mnie zawsze. I muszę się zgodzić z zasłyszanym (wyczytanym) gdzieś stwierdzeniem, że pisarz sam sobie winny, jeśli poszedł sprzedawać swój talent do gazety codziennej, jeśli stał się — krótko mówiąc — alfonsem słów. To prawda. Sam jestem sobie winien, mogłem, wzorem amerykańskich pozytywistów, nająć się do pracy byle jakiej, a wieczorami pisać swoje, nie oglądając się na nic, a nawet plując na wszystko. Mogłem nie trwonić swego ducha na wypluwanie tysięcy słów, po których nie ma dziś żadnego śladu. Nikt mi nie kazał gwałcić i mordować, sam rwałem się do tej parszywej roboty, wyobrażając sobie, że zrobię to lepiej, niż inni. Nikt nie kazał polskim poetom zamieniać się w lokalnych dziennikarzy, nikt nie kazał poetom serbskim strzelać do poetów chorwackich. Nie ma takiej siły, która zmusiłaby twórcę do zanurzenia się w bagnie polityki, jeśli on sam tego nie zechce. I tak dalej — jak napisałby Kurt Vonnegut. Nawet czując wielki przymus, nawet wyobrażając sobie, że nie ma innego wyjścia — dokonujemy wyboru. Że też przyszło mi żyć tyle lat, by dojść do takiej myśli.

Więc to oczywiste, że mogłem znów zostać nocnym stróżem, a przecież postanowiłem sprawdzić się jako dziennikarz.

Trudno mi opisać, jakiego spustoszenia dokonała ta praca, już choćby tylko dlatego, że w ogóle z trudem przychodzi mi pisanie. Zawsze tak było, a dziś jest o tyle gorzej, że mam za sobą doświadczenie kilkumiesięcznej pracy, kiedy to — już jako niezależny producent i dystrybutor tekstów wszelakich, krótko mówiąc: „Basil”, firma, jak najbardziej, usługowa — wypluwałem tydzień w tydzień około 50 stron maszynopisu, na tematy różne, z Sasem i lasem włącznie. Nie zrobiło to ze mnie jeszcze Kraszewskiego naszych czasów, ale gnój z mego nieszczęsnego mózgu, owszem, zrobiło, owszem, ale — cyt.

Ani przez moment nie miałem wątpliwości, po co ja tak pisałem. Robiłem to dla pieniędzy. Być może właśnie to jest najgorsze. Być może pisanie z premedytacją jest jak zabójstwo z premedytacją, surowsza za nie czeka kara, niż za zabójstwo w afekcie. Ostatecznie pisanie, jak każda uzurpacja, zawsze kończy się karą. Pogodziłem się z tym już dawno, wpisałem w twórczy krajobraz wszystkie chłosty, jakie dostałem od życia za napisanie kilku książek i za chęć napisania innych też. Gdzie jesteś, Pandarku? Nie pamiętam już, czy z wrodzoną sobie dezynwolturą zapomniałem, że nie można bezkarnie zapisywać słów, czy też wyobraziłem sobie, że są słowa lepsze i gorsze, i że z tymi gorszymi można robić co się chce, że można tym więcej, im większe będą z nich pieniądze, bo to one — jeśli dla pieniędzy już się pisze — są miernikiem, są ważnikiem, są wyznacznikiem, odgromnikiem, tłumikiem, bezpiecznikiem i każdym innym czynnikiem. A skoro można tym więcej, im więcej — to można wszystko. I pieniądze tłumaczyłyby obecność słów wszelkich lepiej, niż twórczy zamysł. Ale też znaczyłoby to, że za pieniądze odpowiednio wielkie można wszystko, nie tylko w materii słów… Spojrzałem do góry, spojrzałem na dół, na boki się rozejrzałem, spojrzałem za siebie, spojrzałem przed siebie — nikt mnie nie widział, nikt na mnie nie patrzył, gdy ja takie poronione myśli w palcach memłałem. Zestrzeliłem je ze stołu prztykiem bezlitosnym, trąciłem nogą, pod stół kopnąłem, głęboko, daleko, w zakurzony kąt, by nikt nie widział, że to moja myśl świeża, nowiuteńka, niewiele używana. Toż dzień w dzień morduje się ludzi i słowa, trwa nieustanna masakra, rzeź, okrutna…

 

Wyimek z książki „Mna”. © Copyright by Dariusz Bitner, Szczecin 2000

..

O autorze:

Dariusz Bitner, rocznik 1954, gdynianin z urodzenia, szczecinianin przez zasiedzenie. Chciał być pisarzem od szóstego roku życia, do pięćdziesiątego piątego. Potem chciał przestać, ale się nie udało – pisze dalej. Udało mu się napisać dwie dziesiątki książek, z których wymienić można kilka najważniejszych w oczach autora, a więc: „Ptak” (1981), bo to pierwsza powieść, chociaż mikro; „Cyt” (1982), powieść rozwinięta w trylogię wydaną pod tytułem „Pst” (1997), bo w gruncie rzeczy to coś więcej niż powieść; „Kfazimodo (1989), bo jest to pierwsza i ostatnia powieść popularna; „Opowieści Chrystoma” (1992), bo to baśń, adresowana wcale nie do dzieci; „Trzy razy” (1995), bo to dość szalony tryptyk prozatorski, „Bulgulula” (1996), bo to bardzo szalone opowiadania; „Mna” (2000), bo to trzeci z tomów esejów o pisaniu, ujętych w cykl „Chcę, żądam, rozkazuję”; „Psie dni” (2001), bo to niedocenione, a dobre opowiadania; „Mała pornografia” (2005), bo to mała pornografia; „Książka” (2006), bo to zrealizowana, chociaż dyskusyjna, utopia o książce totalnej; „Jesień w Szczecinie” (2011), bo to eseje, ale i jednocześnie powieść, Bóg wie zresztą – co to. Pracował kiedyś jako dziennikarz, zajmował się reklamą, a także składem książek i adiustacją tekstów. W swoim wydawnictwie Basil wydał książkę autorstwa Henryka Berezy pt. „Epistoły”, poza tym powołał do życia i przez 9 miesięcy wydawał rozprowadzane bezpłatnie pismo „BABORAK. Kultura Szczecińska”. Otrzymał kilka nagród literackich, z których najważniejsza to Nagroda im. Edwarda Stachury za dzieło nieistniejące, za maszynopis książki „Sam w śmietniku słów”. Wspomina o tym wyłącznie na okoliczność tego tytułu, bowiem dziś wszystkie te nagrody nie mają już dla niego znaczenia. Ale są miłym wspomnieniem. Właściwie wszystko staje się powoli wspomnieniem.

Subskrybcja
Powiadomienie
0 Komentarze
Inline Feedbacks
View all comments