Dariusz Bitner – Pan Słowiczek jesienny

Pan Słowiczek uśmiechnął się w duchu. A więc, jesień – pomyślał. Spojrzał w ponure niebo, opadające na miasto jak brudne płótno teatralnej dekoracji. W oddali gasło światło gwiezdnego reflektora. Pan Słowiczek przesunął dłonią po ciężkiej materii nad głową, powodując od razu skroplenie wody. Zaczął padać deszcz. Ludzie dookoła, skuleni w ucieczce przed wilgotnym uściskiem, zaczęli jeden po drugim znikać w mgle i chmurze samochodowych wyziewów. Mieszkańcy miast do perfekcji posiedli mimetyzm przetrwania.

Taka pogoda, jak lubisz – powiedziałaby sąsiadeczka i by się uśmiechnęła tajemniczo, gdyby jeszcze odwiedzała go w niezmiennie przypadkowe wieczory, by wypić z nimi filiżankę herbaty. Bezwzględnie słabej. Ale już nie odwiedzała. Wyprowadziła się z mężem w obce rejony miasta, do większego mieszkania, w którym spodziewane dziecko będzie miało lepsze warunki doskonalenia sztuki mimetyzmu miejskiego. Takie nadeszły zmiany.

Pan Słowiczek też musiał zmienić przyzwyczajenia (a od czegóż innego są one, jak nie od zmian, tak jak cisza jest od gwaru, a porządek od chaosu) i teraz w niedzielne poranki zachodził na małą kawę i cynamonowe ciasteczka do Panny Niteczki, mieszkającej w środku miasta, na wysokim piętrze. Z balkonu jej mieszkania rozpościerał się widok na dachy połowy śródmieścia, ponad które pięły się wieże trzech kościołów, dwie spiczaste rakiety gotowe do startu, wycelowane w niebo, i trzecia, ziemsko dostojna, w czapce, i obelisk biurowca w tle, przypominający ponurą basztę, zwłaszcza, gdy oświetlały go słoneczne promienie. Na krańcach sceny majaczył jeszcze jeden statek kosmiczny, czasem osnuty mgłą, czasem wyraźnie wycięty z tektury i udekorowany sreberkiem. Wszystkie pojazdy gotowe do świętej ewakuacji pobożnych mieszkańców, podobnie jak baszta gotowa niezłomnie trzymać lud miejscowy przy ziemi, przy płytach chodnikowych i asfalcie ulic. A z drugiej strony, jeśli spojrzeć z balkonu w prawo – korony drzew, zielone latem lub żółte jesienią, a zimą czarne, narysowane tuszem, i na horyzoncie na sztorc ustawione klocki, pudełka mieszkań, czasem więcej, czasem mniej, zależy jak wiatr zakręci fotony fruwające w powietrzu.

To właśnie jest Szczecin – mówiła Panna Niteczka – a my sobie tu, nad chmurami, żyjemy w spokoju, pomiędzy ziemią a niebem.

Miała niebieskie włosy, szparki oczu, jakie stają się podczas śmiechu, a kreseczki, gdy się do niego śmiała, dlatego w duchu nazywał ją często Panna Kreseczka. Przypominała wielkiego ptaka, człapiącego trochę niezdarnie, trochę niedbale. Przewyższała go o głowę i kiedy czasem o coś się dąsała, wystarczyło by zadarła nosa – i znikała w chmurach, zostawiając go sam na sam z malutkimi piersiami na chudym ciele. One wzruszały go najbardziej, ale nigdy nie ośmieliłby się dać jej tego do zrozumienia.

Ale, że smutek? Nostalgia?  – dopytywała go, gdy wspomniał kilka razy o jesienności tego miasta. – Czy takie klimaty złota i patyny? Romantyczne czy beznadzieja w kałuży…

Pan Słowiczek nigdy nie powiedział, że lubi deszcz i mgłę, aczkolwiek lubił, gdy siedział w domu, nie okazywał zadowolenia, gdy szybko zmierzchało, a błoto i brud codzienności płynęły szarymi ulicami, przeciwnie, wcale go to nie cieszyło, ale jednocześnie potwierdzało jego wielką ideę, zgodnie z którą jesień wydobywa trzewia rzeczywistości, a kiedy wszystko, co zostało ukryte jest wydobywane uporczywie i cyklicznie, zamazuje się ład i wiotczeją wszelkie szemrane zasady dotyczące kanonu piękna. Piękno staje się z formy, a forma powtarzana po wielokroć utrwala estetyczną stałość, w odróżnieniu od ulotnej, fanaberyjnej złudy. Jesień daje nam wgląd w całą bibliotekę wiedzy o naturach stworzeń żywych, rzeczy martwych i ciał niebieskich. Doświadczając takich mistycyzmów,  nie można już wrócić w koleiny landszaftu, który z taką wiarą w swe możliwości ukrywa stan faktyczny, błyszczy i mami oszukańczo.

Nie mam nic do jesieni – powiedział Pannie Niteczce – czy olśniewa nasyconymi barwami, czy prowokuje śliską od wykapujących olejów silnikowych smołą, w każdym przypadku jesień nie manifestuje swej dekadencji, procesu umierania, a tylko pokazuje, ile niedostrzeganej wciąż potęgi nas otacza, potencjał, żywioł, gotowe scenariusze, a każdy jest narracją o nadziei.

Ojej – szepnęła Panna Niteczka. Nie było w tym cienia ironii. Panna Niteczka nie rzucała cienia.

Pan Słowiczek się wzruszył. O to jednak nie było u niego trudno.

Jesień zatem – kontynuował dzielnie, choć nieco ciszej – to nie jest informacja, że jest brzydko i wszystko przemija, dokładnie odwrotnie, to potwierdzenie stałości cykli i ciągłości, a ciągłość, to gwarancja. Jesień przypomina, że żyjemy, nie, że umrzemy. O tym każdy wie. A do tego, jeśli się chce, da się w niej zobaczyć formę doskonałą, a niedocenianą, łączącą skrajnie różne stany, i lato i zimę, jest jak element spajający przeciwieństwa w elementach jin-jang.

Panna Niteczka znów zamieniła oczy w kreseczki, na jej twarzy odmalowała się tkliwość. Aż rozbłysnął jak magiczna lampa czubek jej nosa.

Ja wiem, że jesteś taki bardzo jesienny, to mnie ujmuje, ale to już ostatnia twoja jesień, Słowiczku, teraz będzie zima, bo zimowa ja jestem, królowa śniegu taka.

Zimna, oziębła?

Przeciwnie, gorąca, namiętna, tylko takie cechy pozwalają zimą przetrwać, najgorszy mróz da się pokonać tylko wesoło i stadnie. Czyli razem. Biorę cię w objęcia zimy.

Ale to jeszcze ustalimy, gdy przyjdę za tydzień na poranną kawę.

Możemy to ustalać każdej niedzieli, bez końca.

Miałażby to być moja ostatnia jesień? – pomyślał pan Słowiczek, a wiatr chłosnął garścią deszczu prosto w jego twarz.

….

 

Fragment z książki

„Ostatnia jesień przed zimą”

© Copyright by Dariusz Bitner, 2018

.

 

 

 

 

 

 

……//………………….

O autorze:

Dariusz Bitner, rocznik 1954, gdynianin z urodzenia, szczecinianin przez zasiedzenie. Chciał być pisarzem od szóstego roku życia, do pięćdziesiątego piątego. Potem chciał przestać, ale się nie udało – pisze dalej. Udało mu się napisać dwie dziesiątki książek, z których wymienić można kilka najważniejszych w oczach autora, a więc: „Ptak” (1981), bo to pierwsza powieść, chociaż mikro; „Cyt” (1982), powieść rozwinięta w trylogię wydaną pod tytułem „Pst” (1997), bo w gruncie rzeczy to coś więcej niż powieść; „Kfazimodo (1989), bo jest to pierwsza i ostatnia powieść popularna; „Opowieści Chrystoma” (1992), bo to baśń, adresowana wcale nie do dzieci; „Trzy razy” (1995), bo to dość szalony tryptyk prozatorski, „Bulgulula” (1996), bo to bardzo szalone opowiadania; „Mna” (2000), bo to trzeci z tomów esejów o pisaniu, ujętych w cykl „Chcę, żądam, rozkazuję”; „Psie dni” (2001), bo to niedocenione, a dobre opowiadania; „Mała pornografia” (2005), bo to mała pornografia; „Książka” (2006), bo to zrealizowana, chociaż dyskusyjna, utopia o książce totalnej; „Jesień w Szczecinie” (2011), bo to eseje, ale i jednocześnie powieść, Bóg wie zresztą – co to. Pracował kiedyś jako dziennikarz, zajmował się reklamą, a także składem książek i adiustacją tekstów. W swoim wydawnictwie Basil wydał książkę autorstwa Henryka Berezy pt. „Epistoły”, poza tym powołał do życia i przez 9 miesięcy wydawał rozprowadzane bezpłatnie pismo „BABORAK. Kultura Szczecińska”. Otrzymał kilka nagród literackich, z których najważniejsza to Nagroda im. Edwarda Stachury za dzieło nieistniejące, za maszynopis książki „Sam w śmietniku słów”. Wspomina o tym wyłącznie na okoliczność tego tytułu, bowiem dziś wszystkie te nagrody nie mają już dla niego znaczenia. Ale są miłym wspomnieniem. Właściwie wszystko staje się powoli wspomnieniem.

 

Subskrybcja
Powiadomienie
0 Komentarze
Inline Feedbacks
View all comments