Dariusz Bitner – Pamiętasz wszystko…

Z „Fikcji”- fragment

.

Widzisz wyraźnie, że taśma filmowa jest porysowana, tu i tam prześwietlona. Daje się słyszeć terkot projektora. To tylko stary film, bardzo kolorowy, nieostry.

Tam, w kosmosie, na planetach mieszkają koboldy – mówił Grzegorz z nietajoną satysfakcją. Niezrozumiałą. Wredne koboldy, złośliwe, z rogami.

Bogumiła rozanielonym wzrokiem omiata przestrzeń dookoła. Bóg jeden wie, co widzi, co myśli, co czuje. Raz, dwa, trzy. Wanda uśmiecha się szeroko. Na poły tryumfalnie, na poły nie. Po swojemu, czyli dość obcesowo. Profesor Wietrzykowski jest zamyślony. – Interesujące – mówi pod nosem. – Cóż za doświadczenie. – Widzi kobiety na nieboskłonie, zwaliste, monstrualne, w pozach wyzywających; wszystkie mają pończochy i wszystkie mają gorsety mocno ściągnięte w pasie; są żywcem wyjęte ze sprośnych obrazków George’a Grosza, widać nawet, że są namalowane, choć żywe. Sławosz otrząsa się z sarmackich łusek, uzurpacji i urojeń, i tęsknot wiszących mu u szyi. Pozwala oddalić się w mrok wizerunkowi smutnej kobiety. Nie byłoby lepiej, to, co jest, jest, jest wszystkim, co może być. Musi być, jak jest. Nic go nie dziwi. Rudolf przeciwnie – zdumiony jest. – Ale, że co? – Czuje, że z zakamarków wypełzają po niego diabły. Nie takie, o jakich słyszy się w kościele, nie takie, o których czytał w bajkach, ale prawdziwe czarne demony, słudzy zła. Całe życie czuł na karku ich kleisty oddech. Elwirze płyną z oczu ciężkie łzy. Lśnią i błyszczą, niby szklane paciorki odpustowe. Nie spływają po policzkach, tylko toczą się, po czym spadają na piersi, odbijają się, hyc, hyc, skaczą dookoła, na kolana, na wszystkie strony, na podłogę, na lewo i prawo. – Wszystko mogło być inaczej – mówi Elwira. – Szkoda.

– Czego tu żałować – dopytuje profesor. Nie pozostawi bez echa takich słów wypowiedzianych przez kobietę.

– Gdyby można było cofnąć czas… – Elwira wciąż mówi do siebie.

– Można – stwierdza Rudolf i o dziwo, jest pewien tego, co mówi.

– Ale jak? – Wanda bierze się pod boki, jak zwykle wkracza do dyskusji energicznie. – Hę? – I widać, że pyta poważnie.

– Tego nie wiem – przyznaje Rudolf i wciąż pewien jest tego, co powiedział. – Ale wiem, że można.

– Bóg jest dobry – mówi Bogumiła. – Bóg jest miłościwy… Miłosierny i sprawiedliwy, i nic nie dzieje się bez jego woli. Tak to trzeba widzieć – puentuje. Wiemy już, o czym myślała.

Oddychasz lekko, twoje przygnębienie zniknęło.

Pamiętasz wszystko, wszystko co się stało, wszystko dokładnie, z każdej strony i w każdej chwili, ale już nie obwiniasz się, nie rozpaczasz. Widzisz (teraz, dorosły chłop, starzejący się powoli chłop) matkę, z czasów, gdy byłeś zadufanym w sobie, przemądrzałym knypkiem. Piękna madonna, czerwone usta i czarne włosy, szczupła i zaaferowana. Trzyma cię za rękę, z drugiej strony trzyma Bożenkę, która idąc podskakuje i próbuje tańczyć. Mama się irytuje. Patrz, jak Mariuszek ładnie idzie. Obok Grzegorz, naburmuszony, udaje dorosłego. Przyjechaliście z Warszewa do miasta niebieskim autobusem w bardzo ważnej sprawie. Jest paskudnie, błoto, szare chodniki, czarna jezdnia. Obrzydliwie. Ponure kamienice Niebuszewa. Cegły pozbawione tynku, szczerbate gzymsy, domy wysokie jak posępne baszty okrutnych władców. Pomiędzy nimi przeciągnięte druty, a na nich, pośrodku, w szerokim stożku przypominającym chińskie nakrycie głowy, żółta żarówka. W jej świetle widać wirujące płatki śniegu. Ale tylko tam widać, przy lampie. Nic nie spada na ulicę ani na chodnik, wszędzie błoto. Już wracajmy, mamo… Na Warszewie biało, domy pod śniegiem, ulica zasypana, chodniki z ubitym, wydeptanym szlakiem. Można się ciągnąć na sankach, jest jasno, świetliście, nawet w nocy. Widzisz też, jak umiera. Kiedy po miesiącach leżenia, w bólu i tęsknocie za wiosennym dniem (…tak bym chciała pochodzić po lesie, po trawie, żebym się lepiej czuła, to byś mnie zawiózł gdzieś, żeby chociaż jeszcze raz…) sanitariusz bierze ją pod pachy i sadza, żeby wyciągnąć z łóżka i zabrać do szpitala, a ona patrzy na ciebie, wyciąga rękę, której nie zdążysz chwycić, i mówi bełkotliwie twoje imię, z nadzieją, że pomożesz, ocalisz, by w tej samej chwili zniknąć. Widzisz, jak jej twarz w mgnieniu oka staje się papierową maską. Ojciec już nie żył. Jak na samotnika przystało, poszedł w objęcia obślizgłej kałamarnicy, która wciągnęła go, bezwolnego jak dziecko, w toń oceanu w środku nocy, na szpitalnym łóżku, nim ktokolwiek się zorientował. I nawet nie wiedział, że umiera. Każdego dnia łudził się, że zaraz wyzdrowieje. Zamustruje jeszcze i poczuje w ustach słony smak. Zobaczy czarne sklepienie nocnego nieba pośrodku bezmiaru. „Będzie dobrze” – mówili lekarze. – „Pan wytrzyma”. Nie powiedzieli, że nowotwór nie daje mu już szans, że go zjada łapczywie, bez opamiętania.

Wiesz, że gdy wsiadałeś do tego pociągu – matka jeszcze żyła; jeszcze nawet z wielkim trudem, ale wstawała, opierając się dłonią o ścianę, szurając papciami po wykładzinie drewnopodobnej dreptała bohatersko do ubikacji. Wcale cię nie dziwi wspomnienie jej śmierci, tak po prostu jest.

Nie, nie widzisz przyszłości. Tego by tylko brakowało. Po prostu pamiętasz. Więcej, niż zdawałoby się – można. Obrazy pamięci otaczają cię ze wszystkich stron. I są w tobie wszystkie w jednej chwili.

Ojciec w mundurze oficerskim, spowity egzotycznymi zapachami, przywlekanymi za każdym razem z rejsu: tytoń, wiatr, aromat brandy, smar z maszyn i cynamon; ostatni aromat zapamiętałeś z kilku wizyt w dzieciństwie na mostku kapitańskim, cynamon wisiał tam w powietrzu, czasem jedynie ustępując intensywnością woni spalonego laku. I ten inny ojciec, który po długim pobycie na lądzie, po prostu dziadział. Matka z zaciętą miną stawia przed nim zupę, gdy wrócił do domu w środku nocy, ledwo trzymając się na nogach. Ojciec siedzi pochylony nad talerzem, co jakiś czas wydobywa się z niego ciężkie westchnienie, ale takie z dna rozpaczy. „Oj, żabuś” – mówi z goryczą – „jak ty nic nie rozumiesz. Oj, nie rozumiesz”. – I kolejne rozdzierające serce westchnienie. Bierze łyżkę, miesza w talerzu, jak kijem w błocie, i zasypia, z opuszczoną głową, na posterunku.

Widzisz wszystko. Monika wpatruje się w ciebie w zamyśleniu, z jej twarzy wynika, że chce coś powiedzieć, usta drżą, ściągają się delikatnie w ciup, prawie do pocałunku, a zaraz potem rozciągają i miękną; młode dziewczyny, na które trafiłeś wcześniej, gładkie i niewinne twarze, melancholijne; i ta bardzo dojrzała, dużo starsza, Milena, która pokazała ci, jaką ekstazę kobieta skrywa w sobie; i Marysia klęcząca wiernie u stóp, przytulona do kolan, Marysia ze szklistymi oczami, gdy czasem unosiła głowę, by spojrzeć na ciebie. Jarema z uniesionymi brwiami i nieco drwiącym skrzywieniem ust, Kran, który po przeczytaniu „Czarnoksiężnika z Archipelagu” postanowił nazywać się teraz Krogulem, w rozchełstanej koszuli, z siwą czupryną, po zmierzchu, na skraju klifu nadmorskiego w Rewalu, z opróżnioną do połowy butelką wódki. Przekazujecie ją sobie z ręki do ręki. Wokół milczenie. Morskie fale bezgłośnie rozbryzgują się o brzeg.

– Nie, swojej śmierci nie zobaczysz nigdy – mówi mężczyzna w kapeluszu, ósmy pasażer z przedziału kolejowego. – Nie zobaczy nikt. Możesz zanurzać sie w dowolne wspomnienie, bo wszystkie są twoje i w każdym znajdziesz swoją pokutę i nadzieję. A twoja śmierć nie należy już do ciebie. Tu nie sięgasz wspomnieniem. Tu oddajesz wspomnienia.

..

Dariusz Bitner

 

Marek Maj – O “Fikcji” Dariusza Bitnera

.

O autorze:

Dariusz Bitner, rocznik 1954, gdynianin z urodzenia, szczecinianin przez zasiedzenie. Chciał być pisarzem od szóstego roku życia, do pięćdziesiątego piątego. Potem chciał przestać, ale się nie udało – pisze dalej. Udało mu się napisać dwie dziesiątki książek, z których wymienić można kilka najważniejszych w oczach autora, a więc: „Ptak” (1981), bo to pierwsza powieść, chociaż mikro; „Cyt” (1982), powieść rozwinięta w trylogię wydaną pod tytułem „Pst” (1997), bo w gruncie rzeczy to coś więcej niż powieść; „Kfazimodo (1989), bo jest to pierwsza i ostatnia powieść popularna; „Opowieści Chrystoma” (1992), bo to baśń, adresowana wcale nie do dzieci; „Trzy razy” (1995), bo to dość szalony tryptyk prozatorski, „Bulgulula” (1996), bo to bardzo szalone opowiadania; „Mna” (2000), bo to trzeci z tomów esejów o pisaniu, ujętych w cykl „Chcę, żądam, rozkazuję”; „Psie dni” (2001), bo to niedocenione, a dobre opowiadania; „Mała pornografia” (2005), bo to mała pornografia; „Książka” (2006), bo to zrealizowana, chociaż dyskusyjna, utopia o książce totalnej; „Jesień w Szczecinie” (2011), bo to eseje, ale i jednocześnie powieść, Bóg wie zresztą – co to. Pracował kiedyś jako dziennikarz, zajmował się reklamą, a także składem książek i adiustacją tekstów. W swoim wydawnictwie Basil wydał książkę autorstwa Henryka Berezy pt. „Epistoły”, poza tym powołał do życia i przez 9 miesięcy wydawał rozprowadzane bezpłatnie pismo „BABORAK. Kultura Szczecińska”. Otrzymał kilka nagród literackich, z których najważniejsza to Nagroda im. Edwarda Stachury za dzieło nieistniejące, za maszynopis książki „Sam w śmietniku słów”. Wspomina o tym wyłącznie na okoliczność tego tytułu, bowiem dziś wszystkie te nagrody nie mają już dla niego znaczenia. Ale są miłym wspomnieniem. Właściwie wszystko staje się powoli wspomnieniem.

.

© Copyright by Dariusz Bitner, 2018

© Copyright for the Polish editio by Państwowy Instytut Wydawniczy, 2018

.

Subskrybcja
Powiadomienie
0 Komentarze
Inline Feedbacks
View all comments